Królestwo. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królestwo - Szczepan Twardoch страница 5
Gdyby na Elektrycznym zostały jakieś szyby, to pewnie wyleciałyby dzisiaj, bo poczuliśmy, jak wszystko drży, albo raczej ja poczułam, bo on przecież nie czuje już niczego, nie czuje nawet, mam wrażenie, mojej obecności ani własnego ciała.
Nie mam ochoty wychodzić, ale nie ma już zupełnie nic do jedzenia, więc muszę iść szukać, szperać, aż znajdę cokolwiek. On musi zjeść cokolwiek.
Wychodzę, wyszłam, idę najpierw powoli, długo, po schodach z naszego czwartego piętra, w końcu na dziedziniec, między drzewa, bo tutaj na przykład ostały się drzewa, bezlistne teraz i ponure, ale są, a to zawsze coś, kiedy są drzewa.
Myślałam, żeby iść w stronę Filtrów, tam gdzie właśnie są Niemcy. Niemcy, którzy również muszą jeść i mają skąd to jedzenie brać. Więc skoro ktoś im to jedzenie dostarcza, to musi się je tam niedaleko tych Niemców znaleźć. Po to staram się być niezbyt daleko od nich, licząc na to, co po nich zostanie, resztki z pańskiego stołu, na których dwa ciche, małe szczury jak my chętnie się wyżywią.
Niemcy siedzą tam, siedzieli w dawnych domach oficerskich z Funduszu Kwaterunku Wojskowego, z których miałam u siebie w dobrych czasach tak wielu dobrych, stałych klientów. Potem, kiedy pięć lat temu przyszli Niemcy, to się tam wkwaterowali, nowi żołnierze w starych żołnierskich mieszkaniach, i mieszkali niektórzy nawet z rodzinami tych polskich oficerów, a potem, po polskim powstaniu, na dziedzińcu koszar złazili się ci polscy powstańcy, bo tam im Niemcy zrobili punkt zborny i stamtąd ich wysyłali dalej.
A myśmy z Jakubem zostali. Nie mogliśmy pójść ani z cywilami, ani z powstańcami, bo ani on, ani ja nie mamy wyglądu, oboje wyglądamy tak, jakby ktoś nam na czołach słowo ŻYD czerwoną farbą wymalował. Więc zostaliśmy w pustym mieście, w głodnym i zimnym, wypalonym mieście, w którym oprócz nas zostali nieliczni nam podobni i zostali też Niemcy z miotaczami płomieni i ładunkami wybuchowymi, i zostały potwory wychodzące nocami.
Jak ja.
Albo jak Ares.
Różnimy się tym, że on podobno próbuje z nimi walczyć, mnie zaś nie interesuje walka z Niemcami, chociaż nienawidzę ich szczerze, jak każdy. Mnie interesuje przeżycie, nie walka. Chcę żyć, żeby móc dalej nienawidzić. Wtedy nie wiedziałam zresztą wcale, czy on w ogóle istnieje, czy to jedna z tych wielu historii, które ludzie opowiadają sobie z przerażenia światem, w którym przyszło im żyć.
Wteraz wiem.
Pierwszy raz opowiedziała mi o nim kobieta, której imienia ani nazwiska wtedy nie poznałam, potem słyszałam o nim jeszcze parę razy od jej podobnych. Kobieta, która powiedziała mi o nim jako pierwsza, była Żydówką, chociaż mówiła po polsku idealnie, bez cienia akcentu, a wygląd miała taki, o, w pół drogi. Na ile było widać spod kapot i chust, którymi była otulona.
Spotkałam ją w ruinach kościoła przy Łazienkowskiej, niedaleko gimnazjum Batorego, widziałam ją na długo przed tym, zanim ona dowiedziała się, że ją obserwuję. Paliła zbyt duży ogień. Podeszłam w końcu do niej, ostrzegłam, że się zbliżam i że mam broń, ale że nie musi się bać, nie zamierzam jej obrabować. Uspokoiła się szybko. Nie miała nic, czym mogłaby handlować, więc wymieniłyśmy się tylko informacjami. Powiedziała, że zamierza przeprawić się na Pragę, mówi. Powątpiewałam, czy to możliwe, wzruszyła ramionami, oświadczyła, że może umrzeć, próbując, życie nie ma dla niej znaczenia. Nie ma broni ani nie umie walczyć – gdyby miała pistolet, jak ja, to walczyłaby z Niemcami, jak Ares.
Zapytałam wtedy kto to, ten cały Ares. Powiedziała, że nie wiadomo, ale pewnie jakiś polski powstaniec. Straceniec, któremu nie zależy na życiu, chce tylko zabić jak najwięcej Niemców, zna ruiny jak własną kieszeń, w dzień zaszywa się w jakiejś kryjówce, a w nocy zakrada się, zabija Niemców i ich własną krwią podpisuje się na ścianie, żeby wiedzieli, z kim mają do czynienia. Podpisuje się właśnie ARES, wielkimi, czerwonymi literami.
Zaśmiałam się, śmieję. Bo to bzdury przecież.
Zapytałam, pytam, czy widziała te litery, skoro tak mówi, że wielkie i czerwone. Powiedziała, że nie, ale mówił jej o tym kilka dni wcześniej człowiek z grupy, która podobno ukrywa się w jakimś bunkrze pod ruinami małego getta, gdzieś na Siennej. Powiedziałam jej, nie wiedząc, że się mylę, że pod gettem nie przetrwały żadne bunkry, że tam przecież nie da się nawet wskazać, gdzie były ulice, a gdzie domy, powiedziałam, że widziałam na własne oczy, to nie tak jak tutaj czy na Mokotowie, że stoją wypalone szkielety domów, tylko że nie ma nic, porastające zielskiem pole gruzów. Tak powiedziałam wtedy, a wteraz wiem, że nie miałam racji. Bunkry pod gettem, niektóre i nieliczne, przetrwały.
Odparła mi na to, że ona sama ukrywała się od początku po aryjskiej stronie, ale ten człowiek z bunkra powiedział jej, że Partia ma głęboko pod ziemią, w getcie, cały system bunkrów, w których jest wszystko, prąd, woda i wentylacja, mają broń i zapasy i kryje się tam kilka albo nawet kilkanaście tysięcy Żydów i gdy Sowieci będą już blisko, to wyjdą, uderzą na Niemców i pomszczą się za pomordowanych braci i Ares będzie walczył z nimi ramię w ramię.
Wstałam wtedy i odeszłam bez pożegnania, wychodzę. Szaleństwo jest zaraźliwe, nie zawsze, ale w takich czasach jak teraz tak. Bardzo zaraźliwe. Trzeba uważać, strzec się szaleńców, ich słów i obecności. Nie dać się zarazić.
Byłam wtedy pewna, że ta kobieta długo nie pożyje. Sądziłam, że utopi się w Wiśle albo zastrzeli ją Niemiec, albo własowiec, ktoś, kto zobaczy jej zbyt duży ogień. Albo zadźga ktoś taki jak ja, tylko zły, w nadziei, że znajdzie przy niej coś do jedzenia.
Wteraz wiem, że się myliłam, przeżyła prawie do samego końca, ukrywała się w lesie, zabili ją polscy partyzanci, bo jak każdego żywego Żyda i Żydówkę chętnie uznali ją za bolszewickiego szpiega, kiedy zaczęła im opowiadać o bunkrach pod ruinami Warszawy, gdzie na sygnał czeka wielka, żydowska armia, tak im opowiadała, więc postawili ją pod drzewem i dowódca z ryngrafem na szyi z pewną przykrością strzelił jej w czoło, nie za bardzo lubił strzelać do kobiet, ale do bolszewickich szpiegów trzeba, takie czasy.
Ja nie jestem taka jak ona. Mnie nie zastrzeli żaden esesman ani Ukrainiec, ani polski partyzant z ryngrafem i nikomu z nas nie dam się podejść ani obrabować. Jestem nocnym potworem, jak Ares, co się podobno podpisuje niemiecką krwią na ścianach. Ale niewinnego człowieka nie zamorduję, aby go obrabować.
Wychodzę więc w noc. Jest cicho i jest bardzo zimno, było. Księżyc jest w nowiu, noc jest nocą doskonałą. Cienka warstwa śniegu skrzypi czasem pod nogami. Dobrze, że jest go niewiele i że wieje wiatr, bo można łaty śniegu omijać, aby nie zostawiać śladów, a nawet jeśli się na nią nadepnie, to wiatr zaraz wszystko rozwieje; nie jest to jeszcze ten ciężki, zimowy śnieg, związany z ziemią, wmarznięty w nią, na którym każdy ślad zostaje wyciśnięty jak w glinie. Niedługo taki śnieg spadnie, będę wtedy musiała ograniczyć moje wyprawy albo wymyślić jakiś sposób na zacieranie śladów.
Wychodzę na wypalony, zbombardowany gmach chemii, wyszłam, i rozważam jeszcze chwilę, czy iść do Niemców, czy podkradać