Królestwo. Szczepan Twardoch
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królestwo - Szczepan Twardoch страница 7
Trup jest stary, jeszcze z jesieni, z polskiego powstania. Zdążył się trochę rozłożyć, a potem zamarzł na kamień. Leży na brzuchu. Ma na sobie spiętą pasem bluzę w maskujące wzory, niemiecką, cywilne spodnie, wysokie niemieckie saperki, dobrze podkute, na prawym ramieniu ma opaskę biało-czerwoną z literami WP, orłem i cyframi 124.
Sprawdzam najpierw tylną kieszeń spodni, pusta, sprawdziłam. Odwracam więc trupa na plecy, co nie przychodzi mi łatwo, bo jest sztywny jak manekin, ale w końcu się udaje, odwróciłam. W sinoczarnej masie, która kiedyś stanowiła twarz, widnieją dwie dziury po kulach. Musieli go tu rozstrzelać, w trakcie powstania albo po nim.
Szukam dalej. Obmacuję najpierw klatkę piersiową, znajduję portfel, w portfelu dwieście złotych w młynarkach, jakieś zdjęcia, na zdjęciach kobieta, jakieś dzieci, nie przyglądam się, dalej legitymacja AK, strzelec, pseudonim Waza, imię Andrzej, nazwisko Jankowski. Pieniądze zabieram, zdjęcia i portfel wyrzucam. Zastanawiam się chwilę, czy może się przydać do czegokolwiek legitymacja AK strzelca Wazy, uznaję, że zapewne nie, ale z drugiej strony nie będzie mi ciążyć w kieszeni kawałek papieru, więc biorę.
Na pasie ma dwie ładownice karabinowe. Otwieram, otwarłam. Jedna pusta, w drugiej dwie łódki z karabinowymi nabojami. Waham się chwilę, wahałam, po czym biorę, chociaż nie mam karabinu ani do niczego mi karabin nie jest potrzebny. Ale może ktoś mi za nie coś da. Kiedyś.
Obmacuję jeszcze kieszenie. W jednej wymięta paczka niemieckich papierosów Juno. Biorę. Zapałki, też biorę. Łyżka. Nie biorę łyżki.
I tyle. Teraz muszę mu zdjąć buty, to jedyna rzecz, która tak naprawdę mi się przyda. Buty jednak nie chcą zejść. Giemzowa skóra jest sztywna od mrozu, buty wmarzły w gnijące wcześniej ciało. Wyciągam nóż, zaczynam dłubać nim w cholewach i nagle przychodzi mi do głowy, że kiedy Jakub te buty wzuje i rozgrzeje je ciepłem własnych nóg, to zaczną potwornie śmierdzieć trupem.
Zapewne zaczną. Lepiej mieć jednak porządne, wysokie buty śmierdzące trupem niż dziurawe, ledwie trzymające się kupy trzewiczki, bo w takich trzewiczkach Jakub został, kiedy prawie dwa lata temu wyszliśmy z getta, co samo w sobie jest jakoś zabawne, kiedy przypomnę sobie, jakie buty w tym getcie nosił, bo w całym getcie nikt nie miał prawa mieć piękniejszych wysokich butów niż Jakub Szapiro, tyle mu jeszcze wtedy zostało woli mocy, by obstalowywać sobie piękne buty, a jak tylko widział policjanta albo szmuglera w lepszych, niż on miał, to zaraz zamawiał sobie nowe.
Wysokie buty robiły z niego człowieka. Kto chodził w pantoflach, ten był słaby, miękki, żaden mensz. Mierzwa w skarpetach ubłoconych, w nogawkach błotem powalanych. Panów w butach niskich prosimy prosto na Umschlag. A w wysokich to albo policjant, albo w czasie im właściwym ktoś z Trzynastki, albo bogaty przemytnik, człowiek interesu, albo znaczny urzędnik z Judenratu, prawdziwi, mocni ludzie. Tacy, co z Niemcami interesy robią, biorąc czasem od Niemców po pysku, ale są dla nich partnerami do rozmowy i interesu, mają imiona i nazwiska, nie są tylko numerem ani szarą, rozmytą plamą, na tle której zgrywa się ostry kształt szczerbinki i muszki, ani ciałem do utylizacji, jeszcze nie.
Jakub miał więc swojego czasu tych wysokich butów sześć par, ale najwyraźniej pamiętam go w butach, które szewc z Pawiej uszył mu na wzór jeździeckich, chociaż Jakub w życiu na koniu nie siedział: z jasnej, prawie żółtej skóry, wysokie do kolan, sznurowane na całej wysokości z przodu, przy kolanie wycięte w łuk i spinane jeszcze paskiem na sprzączki. Zapłacił za nie trzy tysiące złotych, dwa razy tyle, co za normalne oficerki. Nosił do nich oczywiście bryczesy, bo żaden prawdziwy mensz nie nosił prostych, długich spodni, a kiedy tylko robiło się trochę chłodniej, to na marynarkę zakładał jasny trencz Burberry i spinał go wojskowym pasem, do tego policyjna czapka i policyjna, oprócz żydowskiej, opaska i tak się przechadzał po całym pierwszym rejonie, wystawał na placu Grzybowskim i wydawało mu się czasem, że wszyscy mu się kłaniają tak samo jak kiedyś, kiedy przechadzał się po Kercelaku.
Ale to nie było ani trochę jak kiedyś. Kłaniali mu się już zupełnie inaczej i nikt już nie szanował Jakuba. Wielu dalej się go bało, niektórym trudno odróżnić strach od szacunku, ale ja umiem, umiem odróżnić bez pudła.
Buty w końcu schodzą, zeszły. Na szczęście miał na nogach onuce, więc buty udało mi się ściągnąć bez trupiej, zgniłej, a potem zmarzłej skóry. Chowam je do worka. Będzie więc Jakub znowu miał wysokie buty.
Wchodzę, weszłam na drugie piętro, znajduję okno wychodzące na Nowogrodzką. Tutaj będzie mój posterunek, był. Kładę się przy oknie, przyzwyczajam oczy do mroku i obserwuję długo cztery kamienice w nieźle zachowanej pierzei między Poznańską a Pankiewicza, obserwowałam. Ich jasne ściany odcinają się niewyraźnie od ciemności.
Czuję, jak marzną mi stopy i dłonie, ale od zimna dotkliwsza jest myśl, że nie mam ich gdzie ogrzać, że nigdzie nie będzie mi już cieplej, że miejsce, do którego wrócę dziś, nie jest miejscem, do którego chciałoby się wracać.
Czekam dwa kwadranse, czekałam, słucham, jak zamarza mi oddech, czuję, jak we wnętrzu starego szalika, którym owinęłam sobie twarz, osadza się wilgoć i jak zamarza od zewnątrz tego szala. W żadnym oknie nie świeci się światło, żadnego ruchu. Słyszę, jak Jerozolimskimi przejeżdża ciężarówka, widzę wąskie kreski jej przysłoniętych frontowymi blendami świateł, ale to nic, to daleko, przejeżdżają, to jakby ich nie było. Jestem dla nich niewidzialna, jestem nocnym potworem.
Kamienica na rogu po prawej, potężna, kiedyś trzypiętrowa, jest spalona, była, zastanawiam się, czy nie należy, należałoby jej przeszukać. Nie ma dachu, z najwyższego piętra zostały resztki, ale myślę sobie, że wcześniej nikt jej nie tknął, skoro zaraz obok mieszkali Niemcy, ale jestem głodna, jestem zachłanna, nie chce mi się przeszukiwać wypalonych ruin, łaknę mieszkań, w których ktoś żył tydzień, dwa tygodnie, miesiąc temu. Ktoś syty i bezpieczny. Ktoś, kto mógł w szafce zostawić woreczek kaszy. Zagubioną konserwę. Wyschnięty na wiór, zmarznięty kawałek chleba, z którego zrobię zupę i wleję ją Jakubowi do ust, żeby żył, niech żyje i niesie swoje brzemię. Łaknę takich mieszkań fizycznie, moje ciało na myśli o mieszkaniach niedawno opuszczonych reaguje jak na myśli o przedwojennych restauracjach albo o tych wszystkich nieludzkich knajpach getta, o dancingu Casanova w Britanii, gdzie nawet ja brzydziłam się siedzieć, bo brzydziłam się tego, kto siedzi obok mnie, a jednak siedziałam, bo zapraszali i karmili. Nie byłam głodna, oczywiście, nie tak jak inni w getcie, ale nie byłam właśnie dlatego, że nie odmawiałam takich zaproszeń.
Pójdę więc do mieszkań niedawno opuszczonych, jakbym poszła do restauracji przed wojną. Albo do rzeźnika. Albo na targ. Jakbym kupiła trefnej kiełbasy, chleba, masła i mleka, do tego wódki i piwa butelkowanego, do tego pomidorów i kartofli, i ogórków kiszonych, jakbym to wszystko przyniosła do jakiegoś bezpiecznego miejsca, rozłożyła i jadła, i piła, i karmiła go. Tak, pójdę do mieszkań niedawno opuszczonych, tam coś znajdę. Nakarmię. Utrzymam go przy życiu.
Tak właśnie mogę go ukarać, utrzymując go przy życiu, tak mogę ukarać siebie i jednocześnie tylko tak mogę dalej go kochać. A miłość do tego złego człowieka to jedyne, co mi pozostało.
Po godzinie, mozolnie wyczekanej, pełnej ciągłego zerkania