Po piśmie. Jacek Dukaj
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Po piśmie - Jacek Dukaj страница 19
I po niemiecku:
Ich hoffe
I po rosyjsku:
Я надеюсь (что)
Widzimy, słyszymy: ta nadzieja działa w czasowniku, jest czynnością, aktem duchowym podmiotu. Jak kochanie, nienawidzenie, pożądanie, czucie, widzenie; jak samo życie.
Nie mówisz: „mam życie”; mówisz: „żyję”.
Jak to przełożyć na polski? Należałoby nie tyle wymyślić inne słowo, ile inny modus słowa „nadzieja”. Zmienić je w bezpośredni, intymny czasownik.
Na przykład:
ja nadziejuję
nadziejowaliśmy
oni nadziejują, że
Wówczas łatwo rodzić takie myśli, jak: „chcieć nadziejować”, „przenadziejować”, „znadziejowany”, „odnadziejowana”.
I już czujemy: nadzieja krąży we mnie, jestem tą nadzieją, ona jest mną, wydycham ją, promieniuję nadzieją.
A nie: chowam do kieszeni, wkładam do paczki, nadaję na poczcie, zapisuję w testamencie.
Jak zinterpretować tę różnicę?
Nie przesądzam o kierunku wpływu, o genezie. Równie dobrze można twierdzić, że to niemożność wypowiedzenia czegoś tak nas ukształtowała; jak i na odwrót: że nie szukaliśmy sposobu wyrażenia tego, co wcześniej nie istniało w naszym wewnętrznym doświadczeniu.
Co było pierwsze, jajko czy kura, słowo czy myśl do wyrażenia słowem…
Jedna ścieżka interpretacji wiedzie w tę stronę:
Nadzieja pochodząca spoza podmiotu, nie będąca jego aktem, wypływem jego ducha, stanowi nie tyle wyraz osobowości człowieka, ile zadanie, skarb, coś, co zostało mu powierzone; stanowi część środowiska kulturowego.
Czy też – rozumując psychoanalitycznie – znajduje się pod władzą superego.
Gdybyś był w stanie powiedzieć tylko „mam pożądanie” zamiast „pożądam”, czy twoje żądze byłyby tak samo twoje, tak samo organiczne, mięsiste, krwiste?
Czujemy rację i siłę tego przeciwstawienia: nadzieja jako konstrukt społeczny versus nadzieja jako akt jednostkowy.
Podążając zaś drugą drogą interpretacji, dojdziemy rychło do wniosku, że spełnienie takiej nadziei, będącej towarem przechodnim, dobrem zadanym i przekazywanym z ręki do ręki, z pokolenia na pokolenie, da się teoretycznie odsuwać w nieskończoność. Moment rozliczenia „nadziei posiadanej” niekoniecznie następuje w horyzoncie życia jednostki; znajdziemy go raczej w kalendarzach historycznych, nie w biografiach i pamiętnikach.
A zatem nawet jeśli przedmiot nadziei przedstawia się nam osobiście – „On ma nadzieję wygrać milion na loterii” – to łatwo dokonać operacji gramatycznej i imaginacyjnej, w której nadzieja na wygranie miliona na loterii zostaje ujęta w nawias i przesunięta przed inny podmiot. On nie wygrał, ale jego wnuk wygrał, a zatem – jakoś – nadzieja się spełniła.
Nic podobnego nie dałoby się pomyśleć i przeżyć w trybie nadziejowania: „Nadziejuję wygrać milion”. Ja nadziejuję, ja czuję, myślę, żyję. Ktoś inny czuje, myśli, żyje – no dobrze, ale nigdy nie będzie czuł, myślał, był m n ą.
Owo wyzewnętrznienie nadziei oferuje natomiast sposób na wydobycie się z jej źródłowego paradoksu. Nadzieja należy bowiem do wąskiej, lecz silnej klasy pojęć, w których zaszyto ich negację: moment spełnienia nadziei jest momentem wymazania nadziei. Podobnie jak zaspokojenie głodu, pragnienia, pożądania.
Warunkiem nadziejowania jest niespełnienie.
Nadziejowanie – to czasownikowe, intymne, wewnętrzne – jest jak wyciągnięcie ręki, mojej ręki, ku czemuś, co widzę, ale czego nie mogę tak szybko, łatwo pochwycić, zdobyć i w ręku poczuć.
Jakie są warunki brzegowe nadziei?
Dziś mówi się o braku nadziei w tym sensie, że wyszła ona z mody, że się skompromitowała i wypadła z przeżartego cynizmem dominującego dyskursu; nie pasuje do Zeitgeistu. Ale przecież mogłaby pasować. Możemy bez najmniejszego problemu skonstruować opowieści osadzone we współczesnym świecie, w których ludzie mają nadzieję na rozmaite rzeczy, duże i małe, ludzie pojedynczy i ludzie w zbiorowości: zbiorowa wyobraźnia ludzkości. Że ona żyje tymi nadziejami, żyje w nadziejach. Możemy je sobie opowiedzieć, nie ma tu żadnej fundamentalnej, logicznej niemożliwości. Ani dla „nadziejowania”, ani dla „posiadania nadziei”.
Tylko tę oto różnicę wyczulibyśmy, że jest to opowieść jakby nie o nas, że idzie trochę obok, że nie bardzo przylega do naszego poczucia realu. Niemniej – jest możliwa.
Ja zaś pytam tu o absolutną niemożliwość nadziei. O taki punkt w dziejach Homo sapiens, gdy niemożliwym jest skonstruowanie j a k i e j k o l w i e k opowieści o ludziach z nadzieją; gdy nadziejowanie jest oksymoronem; gdy po prostu n i e d a s i ę mieć nadziei, niezależnie od jej przedmiotu i podmiotu.
O jej logiczny kres.
Silnej tezy dla tych rozważań dostarcza teoria cywilizacji technologicznej człowieka jako maszyny służącej do spełniania jego nadziei. Do zapewniania najszerzej rozumianego szczęścia.
Spośród klasycznych tropów literackich warto przypomnieć sobie Nowy wspaniały świat Huxleya: kanon dla tych dystopii, których groza bierze się nie z wyrafinowania opresji i krzywdy człowieka, ale z totalności i sprawności technologii robienia mu dobrze.
Ponieważ chodzi tu o szczęście jako w żaden sposób nieoszukany błogostan.
O taki stan podmiotu, w jakim, mówiąc językiem biblijnym, „nie brak mu niczego”.
Nadzieję łączy wprost z cywilizacją technologiczną mechanizm wyobraźni.
Znajdujemy się oto w stanie A. Wyobrażamy sobie stan B. Wolelibyśmy stan B zamiast A. Uświadamiamy sobie tę różnicę i preferencję i sięgamy ku wyobrażeniu B chęcią. Chęcią, która nie spotyka się z natychmiastowym ziszczeniem.
W tej szczelinie, w tej luce pleni się nadzieja.
Umiejętność operowania na nieziszczonych, odklejonych od „tu i teraz” wyobrażeniach odróżnia nas od zwierząt.
Zwierzęta dysponują obrazami przeszłości (wspomnieniami) i obrazami przyszłości: potrafią się spodziewać danego zdarzenia (wystarczy spojrzeć na psa cieszącego się na powrót pana do domu). Nie potrafią natomiast dokonywać na tych wyobrażeniach operacji przekształcających je ku abstrakcyjnemu