Po piśmie. Jacek Dukaj
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Po piśmie - Jacek Dukaj страница 22
Temat jest rozległy i kontrowersyjny sam w sobie. Jakie jego aspekty wydają się najistotniejszymi z punktu widzenia technologii odnadziejowywania?
Człowiek zdigitalizowany nie posiada, a w każdym razie nie musi posiadać ciała materialnego. Nie musi również egzystować w materialnym świecie.
W wersji minimum scyfrowany zostaje jedynie umysł. Pamięć, osobowość, świadomość, wszystko to funkcjonuje tak samo jak w czasach biologii, tylko że odtąd jest to proces wykonywany na zerach i jedynkach.
Jeśli następnie ten umysł-program wyposażymy w interfejs do odbioru bodźców z materii, człowiek zdigitalizowany może funkcjonować „po staremu” w rzeczywistości materialnej, w ciele organicznym lub nieorganicznym. Różnica polega wówczas na całkowitym uplastycznieniu umysłu, na którym da się wykonywać dowolne operacje, tak jak na każdym innym programie.
Ale można pójść dalej i zdigitalizować także całe środowisko umysłu-programu.
Tak właśnie prezentuje się najpopularniejsza obecnie wizja uniwersalnej utopii technologicznej: każdy inteligentny gatunek, obojętnie z jakich podstaw biologicznych (materialnych) by startował, osiąga poziom rozwoju pozwalający mu przesiąść się na formy cyfrowe. W ten sposób zyskuje nieśmiertelność oraz wykładniczo rozwija swoje moce intelektualne. Następnie wykorzystuje całą dostępną materię jako budulec dla coraz lepszych, coraz szybszych procesorów, na których się procesuje wraz z całym swoim środowiskiem życiowym.
W fizycznej rzeczywistości – tej dostępnej dla starych, biologicznych zmysłów – pozostaje jedynie źródło energii (słońce) oraz czerpiąca z niego inteligentna materia: owe procesory. Umysły oraz ich wirtualne ciała, środowiska, światy – „żyją” wewnątrz.
Ustawienie sobie wówczas warunków egzystencji, takich by luka pomiędzy stanem A i stanem B nie wystąpiła nigdy, jest równie łatwe i naturalne jak dla nas ustawienie ulubionego dżingla w komórce.
I wtedy przestaje nas również ograniczać wyobraźnia i rzeczywistość. Możemy kształtować nasze chęci, preferencje, marzenia w kompletnym oderwaniu od realu, od praw fizyki, od strzałki czasu, od faktów z przeszłości – i tak samo zostać w tych dowolnie absurdalnych pragnieniach zaspokojonymi, zanim aktywnie ku nim zanadziejujemy.
Innymi słowy, w utopii cyfrowej także n a d z i e j a n i e m o ż l i w e g o j e s t n i e m o ż l i w a.
Wydaje się jednakże, że jest jedna rzecz, jakiej dowolnie inteligentne środowisko człowieka nie będzie w stanie mu dostarczyć. Nawet gdy wystarczająco wyraźnie i z maksymalnym wyprzedzeniem odczyta z modeli człowieka taką chęć. Nie dostarczy drugiego człowieka.
Relacji z drugim człowiekiem, emocji drugiego człowieka, reakcji drugiego człowieka. Miłości, przyjaźni, lojalności. Bycia obiektem czyichś uczuć.
Gdzie przebiegałaby tu granica: między wrażeniem obcowania z człowiekiem a realnym dotknięciem przez Innego.
Tego pierwszego dostarcza nam od początku kultura. Takimi wehikułami f i k c j i c z ł o w i e c z e ń s t w a są literatura, film, telewizja, gry, nawet fotografia. Od natury medium i od stopnia imersywności technologii zależy zupełność, wiarygodność fikcji. Nie trzeba wcale zakładać cyfryzacji człowieka, żeby przedstawić sobie taką idealną, wszechzmysłową iluzję spotkania i związku z drugim człowiekiem.
Granica przebiega wewnątrz naszej świadomości. Zarysowują ją klasyczne paradoksy solipsyzmu. Może mi się czegoś zachcieć, a Big Data mi to dostarczy, zanim jeszcze owo zachcenie zaświeci na powierzchni mojej świadomości – na przykład romans z konkretną kobietą o takim i takim wyglądzie, takiej i takiej osobowości. I przeżyję go prawdziwie i głęboko, tyle że cały czas ze świadomością, że to nie jest prawdziwy człowiek, że to symulacja.
Aby naprawdę spełniać swoje nadzieje związane także z innymi ludźmi, musiałbym łamać ich człowieczeństwo: uczynić ich niewolnikami moich chęci, sprowadzić do poziomu przedmiotów. A zatem tak czy owak nie otrzymałbym tego, co chciałem, jeno nędzną namiastkę; nie byliby bowiem wówczas ludźmi.
Niewiele się ta sytuacja różni od paradoksu tyrana, który ma władzę nad wszystkim i nad każdym w zasięgu wzroku, ale właśnie dlatego nigdy nie zazna pewności szczerej przyjaźni; ta relacja jest dlań niedostępna.
Podobna zasada rządzi innymi nadziejami związanymi z cudzym uznaniem.
Na przykład że zostanę mistrzem świata w kick-boxingu albo w smażeniu naleśników. Te osiągnięcia mają wartość tylko o tyle, o ile są potwierdzane stosunkiem do mnie i n n y c h l u d z i. Mogę sobie przecież sporządzić idealną kopię pucharu świata w kick-boxingu i postawić w gablocie, ale to nie sprawi, że inni będą mnie uważali za mistrza, a tego tu w istocie dotyczy pragnienie, nadzieja.
Taki więc wyjątek personalistyczny napotykamy u kresu nadziei:
Nadziejować można tylko drugiego człowieka.
Wskażę wszelako przykład współczesnego zjawiska w ciekawy sposób starającego się przezwyciężyć tę aporię – jeszcze za pomocą prawa, nie zaś technologii, a więc niedoskonale.
Mianowicie na zachodnich uniwersytetach, w szczególności w Stanach Zjednoczonych, objawił się ostatnimi laty fenomen tzw. safe zones, safe spaces i trauma triggers. Chodzi o „wyzwolenie” terenu kampusów z opresji wolności słowa i stworzenie stref bezpieczeństwa wolnych od ryzyka poczucia się obrażonym, urażonym, zranionym przez słowa, zachowanie, przez samą obecność kogoś innego.
Abstrahuję tutaj od kontekstów politycznych: czyje poglądy urażają kogo i która strona sceny politycznej staje w obronie wolności słowa. Interesuje mnie wyłącznie psychologia tego zjawiska: model relacji międzyludzkich, do jakiego się tu dąży.
Jakie rozumowanie odnajdujemy za tym ruchem i za postulowanym przezeń prawem?
Po pierwsze: najważniejsze jest moje wewnętrzne doświadczenie, moje uczucia, moje przeżycia.
Po drugie: nikt nie ma prawa narzucać mi przeżyć wbrew mojej woli. Ja jestem panem swoich stanów wewnętrznych. Wspomnienia, smutki, radości, wartościowania, wyobrażenia świata i mnie samego – wszystko podlega mojej kontroli, ja je do siebie dopuszczam i nikt nie może ich we mnie wmuszać. Każdy niezaakceptowany wpierw przeze mnie wpływ zewnętrzny stanowi formę przemocy.
Po trzecie: ze względów praktycznych – z powodu uwięzienia w tej samej przestrzeni, czasie i materii, w których uwięzieni są inni ludzie – nie jestem w stanie w całości uchronić się przed niechcianymi wpływami innych. Ale gdy z góry wiadomo,