Dobry omen. Терри Пратчетт

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dobry omen - Терри Пратчетт страница 15

Dobry omen - Терри Пратчетт

Скачать книгу

i zapytał:

      – Umowa stoi?

      Anioł ostrożnie uścisnął wyciągniętą prawicę diabła.

      – Na pewno będzie ciekawiej niż u świętych.

      – Na dłuższą metę dziecko wiele na tym skorzysta – stwierdził Crowley. – Za wychowanie w duchu religijnym zasadniczo odpowiadają rodzice chrzestni. Będziemy jego ojcami chrzestnymi.

      Azirafal rozpromienił się.

      – Wiesz, nigdy bym o tym nie pomyślał. Ojcowie chrzestni. A niech mnie…

      – To wcale nie takie złe. Przyzwyczaisz się, kumie.

      ROZDZIAŁ III

      Znano ją pod imieniem Scarlett. Obecnie handlowała bronią, ale zajęcie to było dla niej coraz mniej emocjonujące. Nigdy nie trzymała się jednego fachu zbyt długo – trzysta, najwyżej czterysta lat. Nie chciała wpaść w rutynę.

      Miała lśniące miedzianokasztanowe włosy spływające długimi falującymi pasmami aż do bioder. Wielu mężczyzn było gotowych zginąć dla tych włosów; wielu zginęło. Jej oczy gorzały pomarańczowym blaskiem. Dawano jej dwadzieścia pięć lat. De facto zawsze tyle miała.

      Miała także rozklekotaną ceglastoczerwoną ciężarówkę pełną broni i amunicji najwyższej jakości oraz niewiarygodną zdolność przedostawania się przez wszystkie granice. Zmierzała do małego państewka w Afryce Zachodniej, gdzie trwał podrzędny konflikt lokalny. Dzięki dostarczonej przez nią broni konflikt ów miał przerodzić się w regularną wojnę domową o międzynarodowych reperkusjach. Niestety, naprawa uszkodzenia ciężarówki tym razem przerosła jej możliwości, mimo że miała smykałkę do wszelkiego rodzaju mechanizmów.

      Awaria nastąpiła w samym środku miasta14. Miasto owo pełniło funkcję stolicy Kumbolalandii – kraju, gdzie od z górą trzydziestu lat panował pokój. Od trzydziestu lat było to latyfundium jednego z możnych tego świata. Nie było tam żadnych złóż minerałów, a jego znaczenie strategiczne można by śmiało porównać ze znaczeniem zgniłego banana. Nic więc dziwnego, że coraz częściej dochodziły do głosu siły separatystyczne i nacjonalistyczne, jak w każdym biednym i wyjątkowo nudnym kraiku, gdzie zbyt długo panował niezmącony spokój. Odkąd miecze przekuto na lemiesze, wszystkie plemiona żyły w zgodzie i sennej harmonii. Jedyny poważniejszy incydent, który był wciąż na ustach wszystkich, zdarzył się w 1952. Pijany poganiacz wołów stoczył krótki, ale zacięty pojedynek z nie mniej pijanym złodziejem wołów. Pojedynek zakończył się remisem.

      Scarlett ziewnęła z gorąca i wachlując się kapeluszem, ruszyła do najbliższego baru. Zamówiła piwo, wychyliła kufel i zwróciła się do barmana.

      – Siadła mi ciężarówka. Zna się tu ktoś na tym?

      Barman wyszczerzył w szerokim uśmiechu ∫ la Fernandel rząd równych, białych zębów. Wciąż był pod wrażeniem, jak wychyliła kufel do dna.

      – Tylko Natan, panienko. Ale dopiero co pojechał do Kaounda na fermę teścia.

      Zamówiła kolejne piwo.

      – A kiedy wróci ten… no… Natan?

      – Za tydzień. Może dwa, szanowna pani. Ale z niego miglanc, hę? – powiedział i pochylając się nad ladą, zapytał – A panienka tak sama?

      – Tak.

      – Może być niebezpiecznie. Po drogach kręcą się różni rozrywkowi faceci. Nie miejscowi, ma się rozumieć.

      Scarlett uniosła subtelnie zarysowane brwi.

      Barman zadrżał mimo upału.

      – Dzięki za ostrzeżenie – prychnęła, a jej głos zabrzmiał jak złowrogi szelest głębokiej trawy, w której gad sunie do ofiary, całkowicie nieświadomej niebezpieczeństwa.

      Pstryknęła lekko w rondo kapelusza i wyszła swobodnym spacerowym krokiem.

      Żar lał się z afrykańskiego nieba, a ciężarówka pełna broni, amunicji i materiałów wybuchowych rozkraczyła się na środku placu i nic nie wskazywało, że w ogóle kiedyś ruszy.

      Scarlett spojrzała na dach.

      Sęp wciąż tkwił na szoferce. Nie odstępował jej przez ostatnie trzysta mil. Teraz siedział i co pewien czas cicho bekał.

      Przyjrzała się ulicy. Na rogu grupka kobiet plotkowała zawzięcie. Znudzony sklepikarz siedział przy stosie melonów i odpędzał muchy. Kilkoro dzieci bawiło się leniwie na jezdni, z której co chwila podnosił się tuman kurzu.

      – Do licha – powiedziała cicho. – Przydałby mi się krótki urlop.

      Była środa.

      W piątek miasteczko zostało obrócone w perzynę.

      W ciągu następnego tygodnia gospodarka Kumbolalandii legła w gruzach, zginęło dwadzieścia tysięcy ludzi, w tym barman zastrzelony przez rebeliantów podczas ataku na barykadę z melonów, a ponad sto tysięcy odniosło rany. Broń dostarczona przez Scarlett spełniła zadanie, do którego została stworzona, a sęp zdechł z powodu otłuszczenia wątroby.

      Wsiadając do ostatniego pociągu odchodzącego z Kumbolalandii, czuła, że nadszedł czas, by coś zmienić. Zbyt długo handlowała bronią. Uznała, że warto by mieć lepsze widoki na przyszłość. Widziała się w dziennikarstwie. Jako reporter wojenny. Założyła nogę na nogę i wachlowała się kapeluszem.

      Kilka przedziałów dalej wybuchła bójka. Scarlett uśmiechnęła się nieznacznie. Gdziekolwiek się zjawiała, ludzie zaczynali się bić. Na ogół o nią. To czasami naprawdę miłe.

      Sable miał czarne włosy, równo przystrzyżoną czarną brodę i właśnie postanowił założyć korporację.

      Siedział przy drinku ze swoją księgową.

      – Jak stoimy, Frannie?

      – To nie do wiary. Dwanaście milionów egzemplarzy poszło jak woda.

      Znajdowali się w lokalu znanym jako „Szóstka nad Szóstkami”, na dachu wieżowca 666 Fifth Avenue w Nowym Jorku, co Sable’owi wydawało się trochę zabawne. Z okien restauracji można było podziwiać całe miasto, a całe miasto w nocy podziwiało rozjarzone trzy czerwone szóstki na każdej ścianie wieżowca. Był to najzwyklejszy numer parceli, ale doszedłszy do niego nie sposób było powstrzymać się od uśmiechu.

      Przyszli do „Szóstek” wprost z małej, ekskluzywnej i potwornie drogiej restauracyjki w Greenwich Village, gdzie podawano wymyślne potrawy według najnowszych przepisów cuisine nouvelle: strączek fasoli, ziarnko groszku i plasterek piersi kurczaka na wykwintnym, kwadratowym talerzyku z porcelany.

      Pomysł na taką restaurację zrodził się podczas ostatniego

Скачать книгу


<p>14</p>

Tylko z nazwy. Dla przeciętnego Anglika była to większa wieś, zaś dla Amerykanina punkt, gdzie bociany mają pętlę.