Dobry omen. Терри Пратчетт
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dobry omen - Терри Пратчетт страница 16
– Wspaniale.
– Zakładamy korporację. Czas uderzyć w samo serce. W Kalifornię. Chcę mieć fabryki, lokale, wszystko i wszystkich. Cały ten motłoch. Oczywiście nie zarzucamy działalności wydawniczej, ale pora spróbować i czego innego. Mam rację?
Frannie przytaknęła.
– Zapowiada się ciekawie. Będzie nam potrzeba…
Przerwała w pół zdania, gdy przy ich stoliku stanął szkielet obciągnięty skórą i ubrany w najnowszy model sukni od Diora. Była tak chuda, że zdawało się, iż kości czaszki za chwilę przebiją okrywającą je skórę. Miała długie blond włosy i perfekcyjnie umalowane usta. Wszystkie matki na świecie pokazywałyby ją palcami, mówiąc do swoich pociech: Zobacz, tak będziesz wyglądać, jak nie zjesz sałatki. Wyglądała jak żywa i bardzo gustowna reklama organizacji pomocy głodującym.
Była najbardziej wziętą fotomodelką w Nowym Jorku. W ręku trzymała książkę.
– Bardzo przepraszam – zaczęła uprzejmie. – Proszę wybaczyć mi to najście, ale to z powodu pana książki. Zmieniła mnie i mój stosunek do życia. Czy zechciałby pan dać mi swój autograf?
Jej oczy patrzyły na niego błagalnie spod wspaniale umalowanych powiek.
Sable łaskawie skinął głową i wziął książkę.
Nie było żadnym zaskoczeniem, że go rozpoznała. Ciemnoszarymi oczami patrzył na czytelnika ze zdjęcia na tylnej stronie połyskliwej obwoluty. Jego dzieło nosiło tytuł: „Dieta bezpokarmowa”. Podtytuły brzmiały: „Chude jest piękne” oraz „Poradnik dietetyczny wszechczasów”.
– Jak pani na imię? – zapytał Sable.
– Sherryl. Dwa r, jedno y i jedno l.
– Jest pani podobna do jednego z moich bardzo, bardzo starych przyjaciół – powiedział swobodnie, z gracją wpisując dedykację na stronie tytułowej. – Proszę bardzo. Cieszę się, że podoba się pani. To miło mieć wielbicieli.
Dedykacja brzmiała następująco:
Sherryl,
(…) Miarka pszenice za grosz, a trzy miarki jęczmienia za grosz, a nie szkódź oliwie i winu.
Obj. św. Jana 6:6
Dr Raven Sable
– Cytat z Biblii – objaśnił.
Z namaszczeniem zamknęła książkę i zgięta w głębokim ukłonie oddaliła się, dziękując któryś raz za książkę, która wniosła tyle nowych treści w jej życie itd., itd., itp.
Sable nigdy nie uzyskał tytułu doktora, który umieścił przed nazwiskiem całkowicie bezprawnie. W tamtych czasach nie istniały żadne akademie, a najmniej medyczne. Od razu dostrzegł, że modelka wkrótce zagłodzi się na śmierć. Dawał jej co najwyżej kilka miesięcy. Bezpokarmowa. Uporaj się z wagą raz na zawsze.
Tymczasem Frannie pracowicie stukała palcami w klawiaturę minikomputera. Robiła obliczenia do dalszej części planów Sable’a dotyczącej kompleksowej zmiany sposobu odżywiania i tradycji kulinarnej na całym Zachodzie. Minikomputer ów dostała w prezencie od szefa. Miał potężną pamięć i był bardzo, bardzo drogi, cienki i smukły. Sable uwielbiał wszystko, co cienkie i smukłe.
– Na początek proponuję kupić jakieś przedsiębiorstwo w Europie, nie wciągające nas w system podatkowy Liechtensteinu. Kierując fundusze przez Wielkie Kajmany do Luksemburga, a stamtąd do Szwajcarii, moglibyśmy wykupić fabryki w…
Sable nie słuchał. Przed oczyma stanęła mu restauracyjka w Greenwich Village. Przyszło mu na myśl, że jeszcze nigdy nie widział tylu wygłodniałych krezusów naraz.
Na jego twarzy pojawił się szczery, otwarty i szeroki uśmiech zadowolenia z wykonanej pracy. W istocie wszystko, co robił, robił dla zabicia czasu. Znał wiele sposobów zabijania czasu, a niekiedy ludzi.
Zdarzało się, że ludzie nazywali go White albo Blanc, albo Abus. Bywało, że zwracali się do niego per Kredziak, Białas, Weiss albo Bielajew. Znano go także pod setką innych nazwisk. Miał bladą cerę, popielatoblond włosy i jasnoszare oczy.
Na pierwszy rzut oka nie przekroczył trzydziestki. Na drugi rzut oka nie zasługiwał.
Idealny nikt. Jeden z wielu.
W przeciwieństwie do swoich dwóch kolegów nigdzie nie zdołał zagrzać miejsca.
Imał się rozlicznych zajęć we wszystkich ciekawszych miejscach na świecie.
Pracował na podrzędnych stanowiskach w elektrowni jądrowej w Czernobylu, w Windscale i na Wyspie Trzech Mil.
Był niezbyt ważnym, ale bardzo cenionym członkiem wielu instytucji naukowo-badawczych. Współpracował z konstruktorami silnika spalinowego, twórcami plastiku i puszek do napojów gazowanych.
Miał „złote ręce”.
Nie zwracał niczyjej uwagi. Nie rzucał się w oczy i doskonale wtapiał się w otoczenie. Rozważając rzecz dokładniej, można by to ująć tak: wprawdzie był jednym z wielu pracowitych kółek wielkiego mechanizmu, z których każde ma swoje miejsce i robi co do niego należy – ale kogo, oprócz zegarmistrza, interesują trybiki w kopercie zegarka? Może któregoś dnia spotkaliście go, nawet zamieniliście kilka słów, ale czy ktoś z was pamięta tę pospolitą twarz?
Obecnie płynął do Tokio jako majtek w załodze wielkiego tankowca.
Kapitan spał pijany w kajucie. Pierwszy oficer był w dziobowej, a drugi w kuchni. To w zasadzie cała załoga, gdyż statek był całkowicie zautomatyzowany. Człowiek nie miał tu wiele do roboty.
Jednak jeśli ktoś na mostku przypadkiem nacisnął przełącznik awaryjnego opróżniania zbiorników, automatyczny system kontroli otwierał wszystkie zawory i wylewał olbrzymią ilość czarnej mazi do morza. Uwolnione miliony ton ropy czyniły spustoszenie wśród ptaków, ryb, zwierząt, roślin i ludzi w pobliżu miejsca wycieku. Oczywiście statek był wyposażony w wielokrotne systemy zabezpieczające, ba, zabezpieczenia tych zabezpieczeń. Ale co z tego?
Po katastrofie przeprowadzano długie dochodzenia, ale nawet po ich zakończeniu i analizie trudno było wskazać winnego, wobec czego stosowano dżentelmeński podział odpowiedzialności. Z tym, że kapitana oraz pierwszego i drugiego oficera wyrzucano z wilczym biletem.
Z bliżej nie znanych powodów nikt dotychczas nie zwrócił uwagi na marynarza White’a, który pełnił wachtę na parowcu trampingowym w połowie drogi do Indonezji. W ładowniach piętrzyły się zardzewiałe metalowe beczki wypełnione wyjątkowo toksycznym herbicydem.
Był jeszcze ktoś INNY. Na