Winny jest zawsze mąż. Michele Campbell

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Winny jest zawsze mąż - Michele Campbell страница 2

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Winny jest zawsze mąż - Michele  Campbell

Скачать книгу

do nawiązania kontaktu. W ten sposób zachęcano do współpracy w urządzaniu wspólnego pokoju – na przykład uzgodnienia, kto przywiezie minilodówkę, kto głośniki i tak dalej. Aubrey miała tylko swoje ubrania, ale i tak napisała listy, bo pragnęła jak najszybciej poznać koleżanki. Godzinami rozmyślała o nich, choć dysponowała wyłącznie zdjęciami i ogólnikowymi danymi. Wyobrażała sobie, że blondynka z idealnie zgrabnym nosem mieszkająca przy Park Avenue, absolwentka prestiżowej prywatnej szkoły z internatem, była dziewczyną z bogatej rodziny, miała konia i grała w tenisa. Brunetka w okularach i ze złotym krzyżykiem na szyi była spokojna, pracowita i pobożna. Oczywiście Aubrey mogła się mylić, zresztą i tak chciała koniecznie dowiedzieć się o nich czegoś więcej, napisała więc dwa długie listy, wypytując w nich o najróżniejsze rzeczy: o rodzinę, liceum, upodobania, plany na studia i o wszystko, co tylko przyszło jej do głowy. Wysłała je dwa miesiące temu i codziennie sprawdzała skrzynkę. Nie dostała jednak odpowiedzi – ani słowa.

      Od dawna koncentrowała się na tym, by dostać się do Carlisle, zdobyć stypendium, bilet na samolot i zarobić pieniądze dla matki na opłacenie rachunków przed wyjazdem, więc nie zastanawiała się zbytnio, jak będzie wyglądało jej życie na uczelni. Kiedy jednak zaczynała o tym myśleć, niepowodzenie z listami nie dawało jej spokoju i przyprawiało o ból brzucha. Na pewno zrobiła coś nie tak, skoro współlokatorki nie odpisały. Przyjaźnie nie były specjalnością Aubrey. Chodziła na zajęcia dla zaawansowanych i chwytała się każdej dorywczej pracy, jaką tylko zdołała znaleźć, a kiedy akurat nie pracowała, uczyła się. Nie uważała się za osobę ambitną, lecz za kogoś, kto bardzo chciał wyrwać się z dotychczasowej sytuacji. Jej matka pracowała jako kelnerka, czasem brała kilka zmian z rzędu, ojca nie było, starsza siostra sypiała, gdzie chciała, i zdarzało jej się nie wracać do domu przez wiele dni. Aubrey szybko nauczyła się odpędzać czytaniem samotność, która dopadała ją wieczorami w pustym mieszkaniu. Książki dotrzymywały jej towarzystwa i stały się jej przyjaciółmi; były bardziej przyjazne niż ludzie i nie tak groźne. W szkole niektórzy trzymali się od niej z dala, bo jej rodzinę nazywano białą hołotą. Z kolei tych, którzy w ogóle zwracali na Aubrey uwagę, obchodziły tylko narkotyki, seks i imprezy, więc mogli najwyżej pociągnąć ją na dno. Były też kujony takie jak ona, które wolały się uczyć niż spotykać ze znajomymi. W rezultacie nie miała ani przyjaciół, ani życia towarzyskiego. Nie żałowała tego. Przecież tyle osiągnęła. W wieku osiemnastu lat stanęła u progu spełnienia swoich marzeń. Nie miała tylko pojęcia, jak być cool. Nic dziwnego, że współlokatorki nie odpisały.

      Teraz jednak miało być inaczej. Zaczynało się prawdziwe życie. Zamierzała naprawić wszystko, co do tej pory robiła nie tak. Była nieśmiała, więc zostanie duszą towarzystwa. Była kujonem, więc teraz będzie na topie. Była wychudzona i niezdarna, więc teraz będzie miała figurę modelki. Nie cofnie się przed żadną zmianą, nie w takim miejscu jak to. Postara się, żeby współlokatorki ją pokochały, bez względu na cenę.

      Kobieta za biurkiem podała jej dokumenty.

      – Klucz jest w środku, złotko, apartament 402 – powiedziała.

      Aubrey podziękowała, wytaszczyła worek na korytarz i wciągnęła go po czterech poziomach schodów. Stała przez chwilę przed drzwiami z numerem 402, łapiąc oddech i zbierając się na odwagę. Kiedy sięgnęła do koperty po klucz, drzwi się otworzyły i z pokoju pośpiesznie wyszła kobieta w średnim wieku, trajkocząc po hiszpańsku przez ramię.

      – Mamo, uważaj, jak chodzisz! – upomniała ją ciemnowłosa dziewczyna i chwyciła za rękaw, żeby nie wpadła na Aubrey. – I mów po angielsku.

      To była ta współlokatorka w okularach, tyle że teraz nie miała ich na nosie. Jej ładne ciemne oczy i pewny siebie uśmiech zaskoczyły Aubrey. Była niesamowicie zadbana – idealna fryzura i makijaż, śliczne rybaczki i wykrochmalona biała koszula – przez co Aubrey od razu zawstydziła się na myśl o swoich wymiętych w podróży ubraniach i przetłuszczonych włosach.

      – Jennifer? – spytała Aubrey.

      – Jenny. Jenny Vega. Moja mama właśnie wychodzi – oznajmiła.

      Jej matka przytuliła Aubrey do pełnej piersi.

      – M’ija, cómo estás? Miło mi cię poznać. Przyjdź w niedzielę na kolację, dobrze? Zrobię pasteles.

      – Ona nie ma ochoty przychodzić na kolację, mamo.

      Co prawda Aubrey chętnie by przyszła, bo powitalny uścisk wywołał u niej łzy wzruszenia – mrugała, żeby je ukryć – podejrzewała jednak, że dla dobra przyszłych relacji z tą modną i niezwykle zadbaną Jenny lepiej się do tego nie przyznawać.

      – Czemu jesteś taka niemiła? – pani Vega zwróciła się do córki.

      – Wcale nie jestem. Po prostu już pora na ciebie. Do zobaczenia w niedzielę. Kocham cię. – Jenny na odczepnego ucałowała matkę i lekko ją pchnęła.

      Pani Vega odmaszerowała, gderając pod nosem, a Jenny przytrzymała drzwi przed Aubrey.

      – Przy okazji, jestem Aubrey.

      – Domyśliłam się. Bez rodziców? Szczęściara – oznajmiła Jenny, rozglądając się po korytarzu.

      – Przyjechałam aż z Nevady, więc…

      – A, tak. Wspominałaś w liście.

      – Dostałaś mój list? Dlaczego nie…?

      – Przeczytałam go dopiero tydzień temu. Przez całe lato byłam na obozie dla liderów w górach Adirondack.

      – Wow. Super.

      – W sumie to było beznadziejnie. Ale przyda się do CV. Chodź, oprowadzę cię. Przyjechałaś ostatnia, więc obawiam się, że nie masz już w czym wybierać, ale i tak jest dobrze. Oczywiście jak na pokój w akademiku.

      Aubrey podniosła worek i weszła do przytulnego saloniku. Apartament mieścił się na najwyższym piętrze, na poddaszu, miał drewnianą podłogę i urokliwe okna mansardowe. Obróciła się dookoła, przyglądając się wszystkiemu z zachwytem.

      – Ładnie, prawda? Chociaż kanapa trochę śmierdzi – powiedziała Jenny, marszcząc nos. Ona za to pachniała perfumami o świeżym, wiosennym aromacie. – Prawdopodobnie uda mi się załatwić coś lepszego ze sklepu rodziców. Jeśli jeszcze się nie domyśliłaś, jestem miastową.

      – Miastową?

      – Miastowi i jajogłowi, kojarzysz? Dorastałam tu, w starym dobrym Belle River w New Hampshire. Gdyby nie Carlisle, byłaby to zapadła dziura. Jak to się mówi: urodziłam się w cieniu uczelni. Ale moi rodzice nie są z nią związani, o nie. Mają w mieście sklep z różnymi sprzętami.

      – Niesamowite. Zazdroszczę.

      – Tego, że tu dorastałam? Daj spokój. Studenci patrzą na miastowych z góry. Carlisle daje popalić. Zobaczysz. A ci l u d z i e… – mówiąc to, przewróciła oczyma.

      – Co masz na myśli?

      – Weźmy na

Скачать книгу