Krwawa Róża. Nicholas Eames
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Krwawa Róża - Nicholas Eames страница 3
– Mówię o głównej arenie Ardburga – nawijał chłopak, odprowadzając wzrokiem ogon karawany. – W sumie to nic, na czym by warto oko zawiesić. Nie umywa się do aren wzniesionych na południu. Byłem zeszłego lata w Pięciodworze, wiesz? Ich arena jest największa na świecie. Nazywają ją…
– Patrzcie! – zawołał ktoś, ratując Pam przed koniecznością zatkania dłonią ust nowo poznanemu towarzyszowi, który ani myślał zamilknąć. – To Baśń!
Do skrzyżowania zbliżał się zaprzęg ciągniony przez osiem wielkich koni chronionych smoczymi ladrami z brązu. Sam wóz bojowy miał kształt fortecy toczącej się na szesnastu kamiennych kołach, jego okna chroniły stalowe osłony, a z burt zwisały gęsto nabijane kolcami łańcuchy. Zadaszenie zdobiły pordzewiałe krenelaże, w każdym z czterech narożników zaś osadzono wieżyczki z kuszami.
Kątem oka Pam dostrzegła chłopaka, który co rusz prostował się dumnie i nadymał pierś jak samiec żaby podczas wiosennych godów.
– To Reduta Buntowników – oznajmiła, zanim jej towarzysz zdążył ją poinformować o kolejnym doskonale jej znanym fakcie. – Należy do Baśni, grupy, która powstała cztery i pół roku temu, ale już jest uznawana za najbardziej znaną ekipę najemników na świecie. Wiesz, jak jest – dodała protekcjonalnym tonem. – Zdecydowana większość grup walczy wyłącznie na arenach. Jeżdżą z miasta do miasta i podejmują się pokonania wszystkiego, co schwytali miejscowi łowcy. I świetnie, ponieważ tym sposobem wszyscy: myśliwi, promotorzy, właściciele aren, a nawet sami najemnicy, zarabiają, podczas gdy cała reszta otrzymuje nieziemskie widowisko.
– Przecież wie… – Chłopak się żachnął.
– Ale Baśń – przerwała mu Pam – działa wciąż po staremu. Nie tylko objeżdża areny, podejmuje się także kontraktów, których żadna inna grupa nie chce przyjąć. Polowali na olbrzymy, palili pirackie floty. Zabijali piaseczniki w Dumidii, a kiedyś nawet udało im się zabić samego króla firbolgów, tutaj zresztą, w Kaskarze.
Wskazała na potężnie zbudowanego Północnika z szopą ciemnych włosów przesłaniających mu większą część twarzy, który siedział między dwoma krenelażami.
– To Brune. Swego rodzaju miejscowa legenda. Vargyr…
– Vargyr?
– My nazywamy takich jak on szamanami – wyjaśniła Pam. – Potrafią, jeśli tylko zechcą, zmienić się w wielkiego niedźwiedzia. A teraz spójrz na tę babkę z wygoloną po bokach głową, tę z tatuażem. To czarodziejka, a dokładniej mówiąc: przywoływaczka. Nazywa się Cora, ale ludzie wołają na nią Tuszowiedźma. Obok niej jest druin Bezchmurny. To ten wysoki z zielonymi włosami i długimi króliczymi uszami. Powiadają, że jest ostatnim ze swojej rasy i że nigdy jeszcze nie przegrał zakładu, a jego miecz, zwany Madrygałem, przecina stal z taką łatwością, jakby to był jedwab.
Chłopak poczerwieniał na twarzy, która nabrała odcienia wiele mówiącego szkarłatu.
– Dobra, słuchaj… – wymamrotał, Pam jednak miała dość słuchania.
– A tam – wskazywała właśnie kobietę stojącą z jedną nogą na blankach wieńczących wóz wysoko nad ich głowami – masz samą Krwawą Różę. Jest liderką Baśni, zbawczynią Castii i najprawdopodobniej najniebezpieczniejszą kobietą po tej stronie Wyldu.
Zamilkła dopiero wtedy, gdy padł na nią cień wielkiego wozu. Nigdy wcześniej nie spotkała osobiście Krwawej Róży, ale słyszała wszystkie pieśni o niej i widziała jej podobizny na plakatach i rysunkach zdobiących każdy zakątek miasta, choć jak się teraz okazało, kreda i węgiel niespecjalnie oddawały faktyczną urodę najemniczki.
Liderka Baśni nosiła czarną matową zbroję ozdobioną czerwonymi wstawkami i tylko jej rękawice lśniły, jakby wykonano je z najczystszej stali. Zostały wykute przez druinów (tak przynajmniej utrzymywano w pieśniach) i stanowiły komplet z bułatami zwanymi Ostem i Cierniem, które spoczywały obecnie w pochwach na jej biodrach. Włosy miała ufarbowane na krwistą czerwień i ścięte krótko na wysokości brody.
Połowa dziewuch w mieście farbowała włosy na ten sam kolor i strzygła się identycznie. Pam również nabyła woreczek szkarłatnych fasolek, które po namoczeniu w wodzie wydzielały czerwony sok, jednakże ojciec odgadł jej zamiary i kazał, by zjadła je na jego oczach do ostatniej. Smakowały jak kawałki cytryny posypanej cynamonem i zabarwiły jej wargi, zęby i język tak mocno, że długo jeszcze wyglądała, jakby właśnie zagryzła jelenia, lecz włosy – pomimo jej najlepszych chęci – pozostały zwyczajnie kasztanowe.
Wóz przejechał, pozostawiając mrużącą oczy Pam, która poczuła się jak oślepiony popołudniowym słońcem śpioch.
Stojący obok chłopak w końcu odzyskał głos, aczkolwiek musiał odchrząknąć, zanim odważył się odezwać.
– No, no, ty naprawdę się na tym wszystkim znasz. Nie skoczyłabyś na jednego do Narożnika?
– Do Narożnika…
– Tak, to tuż za…
Pam ruszyła z kopyta. Nie tylko spóźniła się do pracy, ale też o mały włos złamałaby kolejną zasadę ojca, tę dotyczącą picia alkoholu z obcymi chłopakami.
Akurat tym zakazem niespecjalnie się przejmowała, ponieważ wolała dziewczyny.
Rozdział drugi
NAROŻNIK
Pam znała cztery osoby, na które można się było zawsze natknąć w Narożniku.
Pierwsza z nich, Tera, prowadziła tawernę, uprzednio zaś sama była najemniczką, zanim straciła rękę.
– Ja jej, u licha, nie straciłam! – mówiła, ilekroć ktoś pytał, w jakich okolicznościach to się stało. – Muchomiś wyrwał mi ją i na moich oczach pożarł! Wiem więc dokładnie, gdzie ona jest, leży gdzieś tam w jego dawno zgniłych trzewiach!
Ta wielka, barczysta baba trzymała interes jedną, ale za to żelazną ręką. W tych rzadkich chwilach, gdy nie wyklinała kuchcików i nie opieprzała kelnerek, zajmowała się zniechęcaniem klientów do bitki (zazwyczaj grożąc, że sama da im po ryjach) albo wspominała stare dobre czasy z innymi najemnikami.
Drugą osobą przesiadującą wiecznie w Narożniku był Edwick, jej mąż. Niegdyś bard grupy zwanej Awangardą, zdążył dawno przejść na emeryturę. Odtąd stawał każdego wieczoru na scenie, by sławić wyczyny swoich dawnych kompanów, a znał drań wszystkie poematy i pieśni, jakie kiedykolwiek powstały. Edwick był przeciwieństwem żony: nie dość, że szczupłej budowy, to jeszcze wiecznie radosny, całkiem jak dzieciak na kucyku. Przyjaźnił się z matką Pam i wbrew zasadzie Tucka Hashforda dotyczącej bratania się z muzykami – „Nie ma, kurwa, mowy” – nierzadko po pracy wyjawiał dziewczynie tajniki gry na lutni.
Kolejny był Tiamax, także dawny członek Awangardy. Był arachnianinem, co znaczyło, że posiadał ośmioro oczu