Wakacje z duchami. Adam Bahdaj

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wakacje z duchami - Adam Bahdaj страница 12

Wakacje z duchami - Adam Bahdaj To lubię

Скачать книгу

zachwiał się na rachitycznych kołach, prychnął z wściekłością i zatrzymał się przed werandą.

      Z jego wnętrza wygramolił się z trudem przedziwny osobnik. Był niezwykle wysoki i niezwykle chudy, a przy tym tak przygarbiony, że kształtem przypominał olbrzymi znak zapytania. Nosił szerokie, sięgające kolan szorty z kraciastego drelichu, trykotową koszulę w poprzeczne biało-niebieskie pasy, a na czubku jego łysej jak kolano głowy tkwiła mała płócienna furażerka. Ten młodzieńczy strój uzupełniały olbrzymie buty na wibramowej podeszwie i mapnik zwisający z boku. Twarz miał suchą, pomarszczoną i spaloną słońcem. Na wielkim, łuszczącym się nosie tkwiły okulary w rogowej oprawie, spoza których patrzyły małe, zamglone oczy krótkowidza.

      Dziwaczny przybysz wyprostował się, przetarł okulary i spojrzał na osłupiałą gospodynię.

      – Podobno wynajmuje pani pokoje? – powiedział po chwili.

      Pani Lichoniowa cofnęła się o krok.

      – Jest jeden mały pokój, ale jestem pewna, że nie będzie się panu podobał.

      Kto inny po takiej odpowiedzi odjechałby czym prędzej, ale oryginalny automobilista przetarł jeszcze raz okulary i rzekł niezwykle przewlekle:

      – Zooobaczymy.

      – A pan na długo?

      – Zobaczymy – powtórzył i nie obejrzawszy się nawet na gospodynię, wszedł na werandę.

      Mandżaro z niedowierzaniem patrzył na jego chude, długie nogi obrośnięte gęsto czarnymi włosami. Dziwił się, jak można poruszać się na takich szczudłach.

      Pani Lichoniowa zauważyła z przekąsem:

      – Pokój jest ciemny, na pewno nie będzie się dla pana na dawał.

      Nieznajomy nie odwróciwszy się, bąknął:

      – Lubię ciemne pokoje.

      – I wynajmujemy najmniej na dwa tygodnie.

      – Zapłacę pani za miesiąc.

      – I... jest brzydki! – krzyknęła niemal.

      Nieznajomy nie dał się wyprowadzić z równowagi. Robił wrażenie człowieka niereagującego na żadne ziemskie zjawiska. Pani Lichoniowa uczyniła w stronę Mandżara rozpaczliwy gest, jakby chciała powiedzieć: „Co ja mam zrobić z tym typem?”. Potem wzruszywszy ramionami, zaprowadziła nieproszonego gościa w głąb mieszkania.

      Kto to może być? – zastanawiał się Mandżaro. Niezwykła postać przybysza wydała mu się ogromnie tajemnicza. – Może to jeszcze jeden przestępca? – Szef Klubu Młodych Detektywów przystąpił momentalnie do fachowej oceny osobnika. Sama postawa tego dziwaka wzbudzała podejrzenie. – Jeżeli to przestępca, to nie jest tak źle – rozumował. – Będziemy go mieli pod ręką. A może ten człowiek ma coś wspólnego z tajemniczymi zjawiskami na zamku?

      Wiedziony tą myślą zbliżył się do wehikułu, który tylko z litości można było nazwać samochodem. Dziwaczny ten pojazd nie miał przednich błotników, a blachy maski odstawały od karoserii jak niezwinięte skrzydła wielkiego, oskubanego ptaka. Wewnątrz znajdowało się tylko przednie siedzenie obite popękaną skórą, spod której wyłaziły kłaczki morskiej trawy. Jednym słowem – przedziwny, przedpotopowy gruchot marki austro-daimler.

      Mandżaro odnosił wrażenie, że gdy głębiej odetchnie, to samochód rozleci się na części. Zbliżył się więc ostrożnie, zajrzał do wnętrza. Wśród starych, połatanych dętek i najrozmaitszych przyrządów samochodowych tkwiła jedna duża, czarna walizka z solidnymi, mosiężnymi zamkami. Chłopiec dużo dałby za to, żeby móc poznać jej zawartość. Wzbudzała bowiem w nim podobne zainteresowanie co jej właściciel i jego samochód.

      Szef Klubu Młodych Detektywów zamyślił się głęboko.

      – W tym coś musi być! – wyszeptał w skupieniu. Z głębokiego zamyślenia wyrwał go głos Paragona:

      – Szanowanie, panie nadinspektorze!

      Obejrzał się gwałtownie. Od strony lasu zbliżali się dwaj inspektorowie – Paragon i Perełka. Szli raźnym krokiem, a ich zuchowate gęby świadczyły, że są w znakomitych humorach i wracają z rannej wyprawy z niezwykle ciekawymi wiadomościami. Na widok przedpotopowego samochodu przyspieszyli kroku.

      – Co to? – zapytał zdumiony Paragon.

      Mandżaro uniósł palec do ust.

      – Ciszej! Mnie się zdaje, ze będziemy mieli nowe zadanie.

* * *

      Za gospodarskimi zabudowaniami leśniczówki ciągnął się sad, dalej były pasieki, a dalej gęsty, pachnący żywicą świerkowy młodnik. W południe słychać było w sadzie senne bzykanie pszczół. Jabłonie uginały się pod ciężarem dojrzewających owoców. Przesiane przez gałęzie słońce mżyło delikatnie na zeschniętą trawę.

      Tutaj właśnie udali się młodzi detektywi na naradę. Nie mieli jednak zamiaru podziwiać piękna tego zacisznego zakątka. Pełni wrażeń, zajęci własnymi sprawami, oszołomieni nowymi odkryciami – przystąpili do składania raportów.

      Pierwszy przemówił Perełka. Jąkając się z przejęcia, opowiedział dokładnie przebieg swej przedpołudniowej służby. Gdy doszedł do momentu odkrycia namiotów i powtórzył usłyszaną rozmowę, Mandżaro przerwał mu gwałtownie:

      – Wszystko się sprawdza. Mówiłem, że drut rozwiąże nam zagadkę. W namiocie jest prawdopodobnie urządzenie nadawcze, za pomocą którego brodacz i cała ferajna straszą na zamku. Potwierdza to odnaleziony przeze mnie głośnik.

      – To fantastyczne – wyszeptał z przejęciem Perełka.

      – Fantastyczne – powtórzył Paragon – ale skąd się wzięła na baszcie zjawa? Przecież nie wyskoczyła z głośnika.

      – To inna sprawa – zauważył Mandżaro. – Będziesz miał wieczorem nowe zadanie. Słyszałem, że oni dzisiaj znowu straszą.

      – Baszta zamknięta na cztery spusty – zakomunikował Paragon.

      – Phi! – Perełka wydął wargi. – Co to dla takich zradiofonizowanych duchów. – Odezwał się nie w porę, gdyż w ten sposób zwrócił na siebie uwagę szefa.

      – Słuchaj, Perełka, czyś ty śledził tego brodacza? – zapytał Mandżaro.

      – No, jasne!

      – I co?

      – I nic. Poszedłem za nimi na przystań, a potem klops z powidłami. Odpłynęli kajakami na wyspę.

      – A ty co?

      – Ja? Co miałem robić? Przecież nie jestem

Скачать книгу