Wakacje z duchami. Adam Bahdaj
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wakacje z duchami - Adam Bahdaj страница 14
Maniuś zbliżył się jeszcze bardziej, wspiął się na palce i zapytał szeptem:
– Dziadku, a czy dzisiaj będzie straszyć?
Dziadek ofuknął go:
– A idź ty, smyku! Za dużo chcesz wiedzieć.
Paragon uśmiechnął się szelmowsko.
– To ja dziadkowi powiem: będą, ale krótko...
Dziadek poruszył bladymi wargami. Chciał coś powiedzieć, ale go zamurowało. Paragon wykorzystał tę krótką chwilę.
– Jak się mają szanowne duchy? – zapytał z przekąsem.
Dziadek prychnął jak stary kot.
– A idziesz ty, złe nasienie! Czego tu szukasz? Uważaj, żebyś stąd cały wyszedł. Już późno. Czas wracać do domu.
– Zaraz idę – uspokoił go młody detektyw. – Chciałem się tylko dowiedzieć, co to za ludzie mieszkają pod zamkiem w namiotach.
Dziadek nasrożył rzadkie, pożółkłe od tytoniu wąsy.
– Co ty mnie tak wypytujesz, jakbyś był milicjantem? Wracaj lepiej do domu, bo zaraz się ściemni...
Paragon zrezygnował z dalszych pytań. Zrozumiał, że od dziadka nie wydębi żadnych informacji. Cmoknął więc znacząco, rozejrzał się i rzekł tak beztrosko, jakby przyszedł tutaj jedynie w celu podziwiania widoków:
– Jaki piękny wieczór, aż szkoda odchodzić.
Dziadek uśmiechnął się pojednawczo.
– No, idź już, idź. A jutro rano wpuszczę cię na basztę. Stamtąd dopiero widok! Ho, ho, ho!
Maniuś uniósł dłoń do daszka.
– W takim razie – najmilszych snów! Szanowanie!
– Dobranoc, chłopcze! – pożegnał go z ulgą dziadek.
Paragon zniknął w podcieniach. Nie wrócił jednak na wielki dziedziniec. W murze spostrzegł bowiem wyłom prowadzący zapewne do lewego skrzydła zamku. Wyłom był cały zaroś nięty dziką kaliną. Na linii, gdzie mury stykały się z ciemniejącym niebem, widać było wielką szczerbę. Nasz dzielny detektyw ukrył się w gęstwinie. Nasłuchiwał. Było cicho. Widocznie dziadek zdołał już poskromić kozę, gdyż od strony bocznego dziedzińca nie dochodził najmniejszy szmer.
Chłopiec szybko przedarł się przez zarośla, wspiął się po występach w poszczerbionym murze i wnet znalazł się w małej, zacisznej wieżyczce. Jej kamienna, na poły chwastami zarośnięta wnęka była osłonięta z trzech stron murami. Gdy wyjrzał przez otwór strzelnicy, z radością stwierdził, że wieżyczka stanowi znakomity punkt obserwacyjny: z jednej strony widać z niej było cały wielki dziedziniec, z drugiej – mały dziedziniec z pasącą się kozą, a dalej ruiny lewego skrzydła zamku.
Ten rejon starego zamku zainteresował chłopca najbardziej. Słyszał już o nim od wujka Perełki. Lewe skrzydło stało się przecież przyczyną nocnych harców zgranej szajki przestępców. Cóż kryło się we wnętrzu tych ruin, że mieszkańcy żółtych namiotów bronili do nich dostępu?
Inspektor Paragon, ukryty w zacisznej wieżyczce strzelniczej, bacznie obserwował ruiny lewego skrzydła. Otoczone zmurszałym, walącym się murem obronnym, zagarnięte niemal całkowicie przez falę chwastów i krzewów, oplecione kaliną i dzikim winem szczerzyły jeszcze ku niebu pokruszone zręby ścian i węgłów. Na wprost wieżyczki znajdowała się smukła kolumna podpierająca walący się strop. Pod nią bielało kilka marmurowych stopni prowadzących do zacienionego wnętrza jak do tajemniczej jaskini...
Właśnie teraz, gdy obserwował to wejście, spostrzegł ze zdziwieniem wysuwającą się z jego głębi postać. Był to szczupły mężczyzna w jasnych płóciennych spodniach i granatowej sportowej koszuli. Z tej odległości trudno było rozpoznać jego rysy twarzy. Paragona uderzyła jedynie bujna czupryna opadająca na kark nieznajomego.
Chłopiec cofnął się, wytężył wzrok... Mężczyzna, który stanął na stopniach, rozejrzał się uważnie, jakby chciał się upewnić, że nikt go nie śledzi... Potem zszedł wolno ze stopni i znikł w cieniu.
Czego on tam szuka? – myślał Paragon.
Tajemnicza postać tak bardzo go zainteresowała, że postanowił stwierdzić, kim był nieznajomy. Szybko i zręcznie zsunął się z wieżyczki i wnet znalazł się przy podziemiach. Teraz bardzo ostrożnie skradał się w stronę lewego skrzydła. Wąska ścieżka prowadziła jak nitka wśród bujnych zarośli. Z daleka widać było kamienną kolumnę oświetloną jaskrawo ostatnimi promieniami słońca... Paragon zbliżył się do kolumny. Naraz z lewej strony, w cieniu, ujrzał tego samego człowieka...
Obrócony do chłopca plecami, stał przed rozpiętym na sztalugach kartonem i szybkimi ruchami nakładał farby.
Malarz – pomyślał zawiedziony detektyw i westchnął żałośnie.
Malarz odwrócił się gwałtownie, pokazując bladą, nieogoloną twarz.
– Przepraszam – powiedział rezolutnie chłopiec. – Widzę, że pan tu historyczne mury uwiecznia.
Malarz był zaskoczony.
– Czego tu szukasz? – zapytał opryskliwie.
– Przepraszam – powtórzył chłopiec. Przymrużywszy oko, dodał: – Czy można spojrzeć z podziwem na to arcydzieło?
– Nie przeszkadzaj, nie widzisz, że pracuję? – rzekł malarz już łagodniej.
Paragon bez zaproszenia zbliżył się do obrazu. Była to niedokończona akwarela. Z mokrych jeszcze plam wyłaniały się wyraźne zarysy kolumny i marmurowych schodów. Chłopiec pokręcił z uznaniem głową.
– Pierwszorzędne! Jak ciocię kocham, ja bym czegoś takiego nie namalował!
Tym powiedzeniem rozbroił malarza. Mężczyzna o bladej, zarośniętej twarzy parsknął śmiechem.
– Interesujesz się malarstwem?
– Trochę... Na wiosnę wymalowałem cioci drzwi na olejno. Cud nie robota! – cmoknął z podziwem. – I w ogóle lubię artystów.
– To ładnie – uśmiechnął się malarz.
– Ciekaw jestem, ile pan za taki jeden obraz załapie?
– Niewiele... niewiele.
– To nie warto się męczyć.
Malarz