Niewierni. Vincent V. Severski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Niewierni - Vincent V. Severski страница 17

Niewierni - Vincent V. Severski Czarna Seria

Скачать книгу

już całą whisky, a w otwartym oknie pojawił się, jak na złość, piękny londyński poranek, usłyszeli nagle skrzeczący głos Niny Simone i jej modlitwę Sinnerman. Znali ją już wcześniej, ale wtedy wydawało im się, że słyszą ją po raz pierwszy. Poczuli, jakby Allah zamówił tę pieśń specjalnie dla nich, na tę okazję, na ten świt, i chciał im wytłumaczyć coś, nad czym warto się zastanowić. Wtedy Sajed oznajmił Karolowi, że nie musi już iść do meczetu i rozmawiać z imamem, a tę pieśń włącza do swojego zikr-e chaffi. Na zawsze!

      Karol wiedział, że było to nadzwyczaj ważne i bardzo osobiste wyznanie, bo Nina Simone nijak się nie nadawała na kolejnego proroka islamu.

      Marian Krynicki jeszcze spał. Dzieci były już po śniadaniu i pakowały plecaki do szkoły. Maria wyjrzała przez okno, żeby sprawdzić, jaka jest pogoda, i zdecydować, jak się ubrać. Okrągły termometr za oknem wskazywał trzynaście stopni mrozu. Tak się kiedyś zatrzymał, chyba zimą 1998 albo może 1999 roku.

      Do przystanku tramwajowego na ulicy Marynarskiej miała niewiele ponad trzysta metrów. Był to dopiero trzeci przystanek od pętli, więc o tej porze tramwaj był zazwyczaj pusty. Tym bardziej że przejeżdżał przez tak zwany kiedyś Służewiec Przemysłowy, a teraz „Biurowy”, więc nie było zbyt wielu pasażerów w tę stronę.

      Dzięki temu Maria zawsze miała miejsce siedzące w tramwaju linii 10 lub 17 i całkiem poważnie traktowała to jak dodatkowy ważny bonus związany z jej pracą w hotelu Marriott. Przez pół godziny mogła się poświęcić tylko sobie i dzieciom. Tak już było, że w tym czasie myślała wyłącznie o tym, co sprawiało jej radość i przyjemność. Czasami nawet fantazjowała, bo mimo przykrych doświadczeń z Marianem widywała w tramwaju przystojnych mężczyzn, którzy nie musieli być do niego podobni.

      W tym tygodniu obsługiwała piętro dwudzieste trzecie. A na nim miała trzydzieści siedem pokoi standardowych i dwa apartamenty.

      Przebrała się w pomieszczeniu socjalnym, po czym zaczęła przygotowywać swój wózek. Ręczniki, pościel, mydełka, szampony i wszystko to, co było potrzebne, by uprzątnąć pokój hotelowy i przygotować go dla nowego gościa.

      Hotel Marriott ma pięć gwiazdek i uchodzi za jeden z najlepszych w Warszawie, nie oznacza to jednak, że może sobie wybierać gości.

      Maria dzieliła pokoje do sprzątania na trzy rodzaje. Pierwszy to takie, w których nikt nie mieszkał, chociaż były opłacone. Drugi to te użyte standardowo, z rozgrzebanym łóżkiem, ręcznikami na podłodze, zabrudzonym sedesem i brakiem zestawu kąpielowego. I trzeci – z butelkami po alkoholu, prezerwatywami w koszu lub obok niego, krótkimi włosami na prześcieradle i wszystkimi innymi śladami, jakie tylko człowiek dowolnej płci może na nim pozostawić.

      Doprowadzając taki pokój do porządku, zawsze miała wrażenie, że robi coś bardzo ważnego, co sprawia, że znikają brudy i świat staje się lepszy. Często widywała też na korytarzu gości klasy trzeciej, zajmujących głównie apartamenty, którzy rzadko odpowiadali na standardowe, ale uprzejme „dzień dobry”. Czasami się ich bała, bo widziała kilka razy na filmach, że zamordowanie hotelowej sprzątaczki w celu – na przykład – zdobycia klucza jest dziecinnie proste i nawet nie zwraca niczyjej uwagi.

      Dochodziła za kwadrans pierwsza i Maria właśnie skończyła sprzątać pokój odbiegający nieco od jej trzystopniowej skali. Tak ją zaskoczył, że aż postanowiła sprawdzić, kto w nim mieszkał. W koszu na śmieci znalazła obierki z co najmniej dwóch kilogramów ziemniaków i ewidentne ślady, że ktoś musiał je gotować w umywalce za pomocą grzałki.

      Nieco rozbawiona tym odkryciem, przepchnęła wózek pod drzwi apartamentu numer 2313 i spojrzała na zegarek. Była dwunasta pięćdziesiąt. Sprawdziła na wykazie. Gość miał opuścić pokój o wpół do pierwszej i nie było żadnych zmian.

      Zastukała do drzwi i odczekała kilka sekund. Nie usłyszała żadnego głosu, więc zastukała jeszcze raz. Była prawie pewna, że w środku nikogo nie ma, i odruchowo włożyła swoją kartę do zamka. Bo jeżeli gość chciał się zabezpieczyć, to jest przecież zasuwka – uznała. Pchnęła drzwi do przodu, popychając przed sobą wózek.

      Od razu poczuła, że wewnątrz ktoś jest, ale to była tylko jej zawodowa intuicja. Już nie mogła się wycofać. Tym bardziej że z małego korytarzyka nie było widać, co się znajduje w głębi pokoju.

      Trwało to może dwie, trzy sekundy, gdy nagle zobaczyła nieruchome twarze wpatrzone w nią w sposób, jakiego nigdy przedtem nie widziała. Ale to, co miała przed sobą, musiało być wycięte z jakiegoś filmu. Tego akurat była pewna, więc przerażona zamarła w miejscu, tak jak stała. Dokładnie w tym momencie mężczyźni gwałtownie pozamykali swoje notatniki, a jeden z nich zrzucił jakieś papiery pod stół.

      Maria wstrzymała bezwiednie oddech, spuściła oczy i bez słowa „przepraszam” wycofała się z pokoju.

      Zostawiła wózek kilka metrów dalej, po czym poszła szybko do pokoju serwisowego. Wzięła słuchawkę i wybrała numer wewnętrzny szefa ochrony Jacka Morawca, który podczas cyklicznych szkoleń starał się uwrażliwiać personel hotelu na wszystkie dziwne i podejrzane sytuacje.

      Maria nie miała najmniejszych wątpliwości, że to jest właśnie taka sytuacja. Była dokładnie dwunasta pięćdziesiąt cztery.

      Szwecja ma tysiące wysp i każda jest inna. Wiele jest prywatnych, inne nie. Są duże, małe i bardzo małe, czasami tak małe, że miejsca wystarcza tylko na niewielki domek z dwoma łóżkami i jedno drzewo.

      Mają jednak coś wspólnego – skały – są więc niezatapialne. Niezniszczalne. Bo woda i skały to fundament i dusza Szwecji. Najpiękniejsze są ponoć sztokholmskie szkiery, które kiedyś broniły serca kraju i żywiły jego mieszkańców. Każda z setek tysięcy wysp na wschodnim czy na zachodnim wybrzeżu, nawet taka, którą ledwo widać w wietrzną pogodę, jest najprawdziwszą częścią państwa. Chociaż w języku szwedzkim wyspa to tylko jedna litera – ö.

      Od dziecka wie o tym każdy Szwed, a może nawet ma to w genach. I nigdy się tym nie chwali przed obcymi, gdzieś w głębi czując niepokój, że ktoś mógłby mu to zabrać. Dwadzieścia cztery tysiące sztokholmskich wysp, zwane dźwięcznie skärgård, nigdy nie startowało w żadnych konkursach na cuda świata, bo jakie są, to widać, a Szwedom nie starcza próżności. Bardziej jednak dlatego, że chcą, by pozostały takie, jakimi są.

      Gdy tylko nadchodzi lato, każda szwedzka stacja radiowa, wychodząc naprzeciw potrzebie serca słuchaczy, przypomina piosenkę Teda Gärdestada Sol, vind och vatten. Ktoś, kto nie zna tego kraju, zdziwiłby się, że posłów w Riksdagu do tworzenia prawa napawa natchnieniem nie godło państwowe, lecz ogromnych rozmiarów kompozycja artystyczna przedstawiająca właśnie szkiery.

      Linda Lund i Olaf Svensson tak samo kochali słońce, wodę i wiatr jak inni Szwedzi. Spędzali na wyspach każdą wolną chwilę.

      Wujek Lindy, komandor Magnus Christian Lund, odszedł ze służby w Szwedzkiej Marynarce Wojennej ponad trzydzieści lat temu. W rodzinie ojca w każdym pokoleniu był ktoś, kto służył zbrojnie ojczyźnie i koronie na wodzie, lądzie lub w powietrzu. Lundowie mogli to z łatwością udowodnić aż do XVI wieku, ale nikt ich nigdy o to nie pytał. Najsłynniejszy

Скачать книгу