Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej страница

Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej

Скачать книгу

/>

      Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

      Redaktor prowadzący: Małgorzata Burakiewicz

      Redakcja: Beata Mes

      Redakcja techniczna: Robert Fritzkowski

      Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

      Korekta: Ewa Rudnicka

      Zdjęcia wykorzystane na okładce

      © Janusz Korpala/cyryl.poznan.pl

      © Dean Drobot/Shutterstock

      © by Ryszard Ćwirlej

      © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2019

      ISBN 978-83-287-1248-5

      Warszawskie Wydawnictwo Literackie

      MUZA SA

      Wydanie I

      Warszawa 2019

      Spis treści

       Rozdział I

       Rozdział II

       Rozdział III

       Rozdział IV

       Rozdział V

       Rozdział VI

       Rozdział VII

       Rozdział VIII

       Rozdział IX

       Rozdział X

       Epilog

      Rozdział I

      Poznań

       Poniedziałek

       3 czerwca 1985 roku

       Godzina 4.30

      Zygmunt Tomczak zapalił pierwszego dziś papierosa. Z przyjemnością zaciągnął się mocnym dymem ze skręta. Spojrzał na unoszący się przed nim szary obłok, który rozpływał się powoli w wilgotnym powietrzu. Wczoraj kupił na Rynku Łazarskim paczkę aromatycznego, zagranicznego tytoniu i dzięki temu mógł się poczuć, jakby wyszedł właśnie z zakupów w peweksie. Przypomniał mu się smak popularnych, które palił, zanim zdecydował się na skręty. Splunął na samą myśl o krajowym wyrobie zatruwającym mu płuca ponad czterdzieści lat.

      Zyga bardzo lubił te nadrzeczne poranki, pachnące wilgocią i papierosowym dymem. Spojrzał na leniwie przesuwający się ciemny nurt, który miał za chwilę rozbłysnąć milionami drobnych refleksów pierwszych promieni wschodzącego słońca. Po drugiej stronie rzeki powoli budziło się ze snu monstrualne osiedle Młodych. Po wodzie niosły się pierwsze chorobliwe pokasływania odpalanych pod blokami samochodów – małych fiatów, trabantów i syrenek. Przez most Marchlewskiego z głośnym stukotem przejechał pierwszy tego dnia, jeszcze pusty, zielony tramwaj numer czternaście. Zza majaczących w oddali żółto-brązowych brył akademików politechniki przy ulicy Świętego Rocha powoli wychylała się słoneczna poświata.

      No dobra, trzeba się brać do roboty, pomyślał Tomczak i nie wyjmując papierosa z ust, ściągnął z pleców brezentowy pokrowiec z wędkami. Kilkadziesiąt metrów dalej, bliżej mostu, podobny rytuał odprawiał inny wędkarz. Tomczak znał go od dawna, choć nie wiedział nawet, jak się nazywa. Od ponad roku, kiedy kadrowa w Cegielskim poinformowała go, że czas przejść na emeryturę, bo swoje już przepracował dla dobra socjalistycznej ojczyzny, spotykali się w tym samym miejscu kilka razy w tygodniu.

      Skinął mu więc głową, a tamten odpowiedział, przykładając palec do daszka zielonej, wojskowej czapki. Żaden nie odezwał się ani słowem. Wiadomo, jak to wędkarze, którzy znają się na rzeczy i wiedzą przecież, że nie ma co zbytecznym gadaniem straszyć ryb.

      Rozłożenie sprzętu zajęło mu zaledwie kilkadziesiąt sekund. Sięgnął do plastikowego pudełka i wydobył parę białych robaków. Sprawnie nadział je na haczyk i tak przygotowany podszedł do skraju betonowego nabrzeża. W tym momencie woda zamigotała. Ostry blask wschodzącego słońca prześlizgnął się po rzecznej tafli i oświetlił sterty kamieni u podnóża cementowej stromizny.

      Jak dalej będą takie upały, myślał Zyga, schodząc ostrożnie ku rzece, to niedługo wody w Warcie zabraknie. Chyba z pół metra już opadła, zauważył, oceniając szerokość piaszczystej łachy, która wynurzała się z toni wyraźnie obniżonej od wczorajszego poranka.

      Wędkarz stanął pewnie na szerokiej krawędzi betonowego brzegu i przymierzył się do pierwszego rzutu. Nagle jego uwagę przykuło coś, co w wyraźny sposób odcinało się barwą od przybrzeżnych głazów. Wyglądało to jak większy od innych kamień, zdecydowanie jednak jaśniejszy i znacznie gładszy. Zyga ostrożnie położył wędkę na pochyłym nabrzeżu, uważając, by nie splątać żyłki. Przeszedł zaledwie parę kroków i znów przystanął. Mimo lekkiego porannego chłodu raptownie zrobiło mu się gorąco. Z niedowierzaniem przyglądał się swojemu odkryciu. Umysł jeszcze próbował walczyć z tym, co podpowiadała rzadko zawodząca go intuicja. Zakręciło mu się w głowie i musiał usiąść, nie spuszczając ani na sekundę oczu ze znaleziska. Słoneczne refleksy, odbijające się w wodzie, łagodnie ślizgały się po czyimś gołym, bladym tyłku.

      Odwrócił się w kierunku sąsiada wędkarza. Ten siedział na brzegu, wpatrując się w leniwie przesuwającą się rzekę.

      – Tej! – zawołał do niego Tomczak. – Cho no tutej, dalej!

      Gdy upewnił się, że sąsiad zrozumiał powagę sytuacji, sam zaczął zsuwać się po betonowej pochyłości ku miejscu, w którym bieliły się pośladki. Natychmiast zauważył podkurczone, nienaturalnie wykrzywione nogi.

      – Trzeba go wyciągnąć! – krzyknął zupełnie niepotrzebnie nowo przybyły. – Może jeszcze oddycha.

      – No coś ty! – Tomczak pokręcił głową, zbliżając się do tyłka z nogami. – Łeb ma pod wodą, to już nie oddycha. A poza tym to nie on, ino ona – ocenił, bo był bliżej i już mógł stwierdzić to i owo w kwestii kształtów znaleziska.

      Po chwili obaj mężczyźni nachylali się nad nagim kobiecym ciałem. Ustawiając się z dwóch stron, jednocześnie chwycili za leżące na kamieniach ręce, by na wszelki wypadek jak najszybciej

Скачать книгу