Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej страница 4

Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej

Скачать книгу

jakieś trzy, cztery godziny, zanurzona do połowy. Żadnych śladów krwi w okolicy, na trawie, piasku czy betonie, a to znaczy, że chyba nie tu została zaszlachtowana, no i oczywiście jeszcze ta obcięta głowa, a właściwie jej brak.

      – To jakiś pierdolony łowca głów, czy jak? Może preparuje i umieszcza je na ścianie tak jak myśliwi głowy jeleni?

      Brodziak wzruszył ramionami.

      – Obcięcie głowy to nie jest prosta sprawa. Przy tym się trzeba sporo napracować – stwierdził z miną znawcy. – Jeśli obciął, to miał jakiś konkretny cel. Jeśli to jest jakiś pojeb, to być może chodziło mu o trofeum myśliwskie. Ale ja bym raczej szedł w innym kierunku.

      – Jakim?

      – Identyfikacyjnym. Po głowie można zidentyfikować ofiarę. Bez głowy będzie trudniej.

      – Dobrze kombinujecie, towarzyszu poruczniku. – Marcinkowski klepnął kolegę w ramię. – Jeśli jest tak, jak mówisz, to może znaczyć, że ten kutas, co ją zabił, w jakiś sposób jest z nią powiązany. Może to jakiś jej chłopak, znajomy, narzeczony, mąż…

      Fred rozważał głośno wszystkie możliwości, jednocześnie próbując odgrzebać w pamięci podobnie makabryczne morderstwo, ale jakoś mu się nie udawało. Przypomniała mu się za to książka Alfreda Szklarskiego Tomek wśród łowców głów i scena, w której indiański szaman preparuje ludzką głowę w naczyniu wypełnionym gorącym piaskiem. Na myśl o tych zabiegach po plecach przebiegły mu ciarki z prędkością Ireny Szewińskiej, bo wyobraził sobie gościa, który też czytał tę książkę. Tymczasem Brodziak nie tracił czasu na rozmyślanie.

      – Makarczuk, chodźcie, no, tu! – przywołał grubego sierżanta z sumiastym wąsem pod nosem, stojącego nad brzegiem Warty w grupie innych milicjantów.

      – To wasza dzielnica, no nie?

      – Tak jest, panie poruczniku – odpowiedział dzielnicowy.

      – To wyście byli tu pierwsi. Widzieliście tę babkę kiedyś wcześniej? – zapytał tak na wszelki wypadek.

      – A diabli ją wiedzą, panie poruczniku. Jak nie ma głowy, to nic nie wiem, a po cyckach nie rozpoznam. – Makarczuk krzywo się uśmiechnął.

      – No a ci, co ją znaleźli, co to za wiara?

      – Dane spisałem, to rybaki z bloków po drugiej stronie. Jakby co, można ich jeszcze przepytać, ale na mój rozum to oni nic nie wiedzą. Wyciągnęli ją tylko i zameldowali, jak się należy. Jeden został przy zwłokach, a drugi poleciał do tego samu spożywczego Beta, bo tam jest budka. – Odwrócił się i wskazał na drugi brzeg rzeki. Zupełnie niepotrzebnie, bo sklep z tej odległości był niewidoczny. – No i ten gość zadzwonił na dziewięć dziewięć siedem, a dyżurny zaraz do mnie, żebym tu od razu leciał, zanim ekipa techniczna przyjedzie, żeby wszystko zabezpieczyć, żeby nikt tu się nie kręcił. To przyszedłem i tych rybaków spisałem…

      – Rybaki? Znaczy wędkarze? – upewniał się Brodziak.

      – No tacy, co to lubieją se kija pomoczyć czasami. – Sierżant uśmiechnął się.

      – To tu, w tym ścieku, są jeszcze żywe ryby? – zdziwił się Marcinkowski.

      – He, he! A kto powiedział, że są? – zaśmiał się Makarczuk. – Oni przyłażą se tu posiedzieć, żeby się z chaty na trochę urwać. Przynajmniej nikt im nie brynczy do ucha. A jak przy okazji na haczyk złapie się jakaś przymulona płotka, to znaczy się, że warto było iść nad Wartę.

      – No to jakbyś chciał, Fred – Brodziak spojrzał z uśmiechem na Marcinkowskiego – to mogę ci gdzieś załat­wić wędkę.

      Ten, machnąwszy ręką, zrobił dwa kroki w kierunku zwłok.

      – Dobra, sierżancie, w takim razie macie trochę roboty przed sobą. Pokręćcie się po terenie i pogadajcie z ludźmi. Jak chcecie, możecie wziąć ze czterech młodych do pomocy – zaordynował Mirek.

      Makarczuk podrapał się po nosie, a potem splunął pod nogi.

      – Obywatelu poruczniku, a na cholerę mi oni? Tylko złe wrażenie na osiedlu robią. Wiara z zomowcami nie będzie gadać. Ja wolę sam połazić, bo ja tu jestem u siebie i mnie wszyscy znają. Jak ktoś ma coś powiedzieć, to na pewno mi, a nie im. Ja jestem tutejszy, znaczy sąsiad, bo mieszkam tu, w tym drugim bloku, tam za tą deską. – Wskazał na ogromny wieżowiec, którego zwieńczenie ozdabiał nieświecący od dawna neon z napisem „Osiedle Młodych”.

      – Nie to nie. Chciałem wam pomóc. Ale weźcie chociaż tego, co tam stoi przy ścieżce. – Brodziak głową wskazał na Blaszkowskiego. – Tu się nie przyda, bo jeszcze nam zemdleje z wrażenia i będziemy musieli się nim zajmować, a od was może się czegoś nauczyć.

      Godzina 6.30

      Chorąży Teofil Olkiewicz jak każdy normalny człowiek lubił sobie dłużej pospać. I gdyby mógł, to do pracy chodziłby na dziesiątą albo nawet jedenastą. Ale jego zawód był odpowiedzialny i wymagający. Często powtarzał tak swojej żonie Jadwidze, tłumacząc, dlaczego wraca do domu po nocy, w dodatku mocno pachnący alkoholem. – Człowiek musi się wtopić w społeczeństwo, żeby to społeczeństwo nie od razu zobaczyło, że ma czynność z milicjantem, bo inaczej by nigdy nikogo żaden milicjant nie złapał na złym uczynku. Dlatego trzeba się zachowywać jak społeczeństwo, które pije, bo jak kto nie pije, to zaraz jest podejrzany, że donosi.

      Jadwiga nawet specjalnie nie przejmowała się tym jego piciem, bo Teofil był człowiekiem poważnym i do domu przynosił całą wypłatę, zgodną z paskiem kasowym co do najmniejszej złotówki. Ani grosza z pensji nie zostawiał sobie. A żona, doceniając tę jego finansową lojalność, wykupowała dla niego wódkę z jej i jego kartek, a także papierosy, żeby chłop miał co palić. Tajemnicą pozostawało, za co pije codziennie, ale nie był to problem, który szczególnie ją nurtował. – Jak jest chłop obrotny, to se musi radzić w życiu – mówiła sąsiadce Szymczakowej, która kiwała ze zrozumieniem głową, choć wcale nie była taka pewna, czy każdy obrotny chłop radzi sobie tak, jak mówiła Olkiewiczowa. Jej był obrotny, ale sobie nie radził z niczym, szczególnie w sprawach łóżkowych. Radziła sobie za to Szymczakowa, bo za każdym razem, gdy jej mąż wyjeżdżał służbowo, a jako zaopatrzeniowiec robił to nader często, zachodził do niej Olkiewicz, by sprawdzić, jak też sama sobie radzi w domu bez chłopa.

      Wczoraj Teofil też był u Szymczakowej. Wcale nie zamierzał do niej zachodzić, ale po drodze do swojego mieszkania na trzecim piętrze zauważył, że w drzwi Szymczaków wciśnięta jest pinezka. To był ich tajny sygnał. Oznaczał, że można śmiało wchodzić i liczyć na różne atrakcje. Choć sama Szymczakowa nie była wcale specjalnie atrakcyjna. Czterdziestoletnia chuda blondynka z nieco wystającą dolną szczęką i pociągłą twarzą na pierwszy rzut oka przypominała kobyłę. Ale jej największym atutem był barek pełen wódki. Bo Szymczakowa była kierowniczką sklepu monopolowego, tego na Górnej Wildzie, i jako kierowniczka nie musiała przejmować się kartkami na alkohol. Codziennie mogła przynosić z roboty tyle wódki, ile jej się tylko zachciało. No więc przynosiła, a Teofil korzystał z wielką przyjemnością, tym bardziej że po wypiciu butelki łatwiej mu było czerpać z pozostałych, mniej kuszących uroków sąsiadki.

      Dziś

Скачать книгу