Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej страница 3
Szeregowy otarł usta i załzawione oczy chusteczką i rozejrzał się, licząc na to, że nikt nie zauważy tego haniebnego zachowania. Zauważyli wszyscy. Od razu dostrzegł drwiące spojrzenia starszych kolegów.
– Tej, spierdalaj stąd w podskokach. – Piegowaty rudzielec w dżinsowej kurtce i spodniach Levi’sa wskazał ręką na skarpę, na której miał dyżurować. – Tam se możesz rzygać do woli.
– Przepraszam pana – powiedział cicho.
– Nie przepraszaj, tylko zmiataj stąd, jak żeś taki wrażliwy. Nie mam zamiaru chodzić po rzygowinach i brudzić sobie butów.
Mariusz spojrzał na buty rudzielca. Od lśniących, białych adidasów bił peweksowski blask zachodniego bogactwa.
– Chciałem zobaczyć, żeby się uodpornić… na przyszłość.
– Na razie to se możesz poczytać Kapitana Żbika – mruknął rudy elegant i poszedł tam, gdzie leżały zwłoki.
Mariusz ruszył na swój posterunek, zastanawiając się nad własną wizerunkową porażką. Może w ogóle nie nadaję się do tej roboty? – pomyślał, patrząc na ciemną toń wody. Na miejsce, w którym nad zwłokami uwijali się milicjanci, przezornie nie spojrzał. Tak na wszelki wypadek, żeby już nic złego mu się nie przytrafiło. Swoją drogą ciekawe, skąd ten rudzielec wiedział, że on zaczytuje się w komiksach z kapitanem Żbikiem? Przecież nie ma tego wypisanego na czole.
Pozbierał się trochę do kupy i stanął w pewnej odległości od linki ograniczającej dostęp gapiów. Właściwie nie miał nic do roboty, bo ciekawskich nie było wcale. Rozmyślał więc nad swoją wpadką i zastanawiał się, jak będą to komentować jego kumple z koszar na Taborowej. Bo co jak co, ale wieść o jego mało profesjonalnej postawie rozejdzie się pewnie lotem błyskawicy. Miał jednak nadzieję, że nie zostanie ze względu na swoją nadwrażliwość odsunięty na boczny tor i będzie mógł jeszcze uczestniczyć w takich kryminalnych zajęciach. Było to zadanie o niebo lepsze od normalnych codziennych patroli. Poza tym liczył, że w takich sytuacjach będzie miał okazję poznać się z prawdziwymi milicjantami od kryminalnej roboty, bo tym chciał w przyszłości się zająć. Najpierw jednak musiał odbębnić dwa lata zasadniczej służby w szeregach ZOMO, by w ogóle myśleć o pracy w firmie. Jeszcze dziś rano fantazjował sobie w myślach, jak to robi wrażenie na starych wyjadaczach trafną analizą sytuacji albo jakimś błyskotliwym odkryciem… I zrobił, ale nie tym, czym chciał. No cóż, w tej sytuacji pewnie już do końca służby będzie patrolował ulice albo z tarczą i pałą w dłoni rozpędzał demonstracje opozycji.
Nie lubił chodzić z chłopakami na miasto, bo wyraźnie czuł, jak ludzie ich traktują. Nieufność, a niekiedy nawet pogarda, z jaką spoglądali na nich poznaniacy, kłuła go na każdym niemal kroku. Kumple albo mieli to głęboko w nosie, albo udawali, że jest im to obojętne. Niektórzy z nich byli agresywni i za pomocą pały próbowali wymusić respekt i posłuch u legitymowanych gówniarzy. Imponowało im najwyraźniej to, że mają władzę. Mariuszowi to się nie podobało, ale siedział cicho i nic nie mówił, bo wiedział, że jeśli wyrazi swój sprzeciw wobec prymitywnego chamstwa, szybko pożegna się ze służbą. A na pracy w milicji naprawdę mu zależało. Postanowił więc, że będzie się przyzwoicie zachowywał i jakoś wytrzyma te dwa lata w ZOMO. To był warunek konieczny, by dostać później robotę, a on już od dzieciństwa wiedział, że chce być gliną, kimś takim jak kapitan Żbik. A komiksy z jego przygodami zebrał chyba wszystkie i czytał je w każdej wolnej chwili.
Niedaleko od jego posterunku, koło baraku, w którym wioślarze przechowywali sprzęt, zatrzymał się sraczkowaty polonez. Wysiadł z niego trzydziestoparoletni, krótko obcięty blondyn w ciemnym garniturze.
Pojawił się jakiś ciekawski palant, pomyślał szeregowy Blaszkowski. Niech no tylko się tu zbliży, to dam mu w kość. Postanowił, że tym razem zachowa się jak prawdziwy fachowiec.
Facet zatrzasnął drzwi samochodu, pogmerał kluczem w zamku, a potem obszedł auto dookoła i sprawdził po kolei wszystkie pozostałe drzwi, czy aby na pewno są zamknięte. Gdy przegląd zabezpieczeń wypadł pomyślnie, schował klucze do kieszeni i ruszył nieśpiesznie w kierunku młodego zomowca.
Co za elegancik, pomyślał ze złośliwą satysfakcją chłopak, szpanuje białymi skarpetkami… Już ja mu pokażę białe skarpetki…
– Nie ma przejścia – powiedział zdecydowanym głosem, rozkładając jednocześnie szeroko ręce, jakby chciał w nie pochwycić nadchodzącego intruza. Ten spojrzał na niego z lekkim uśmiechem i przystanął, być może przestraszony stanowczością funkcjonariusza.
– Co się stało?
– Nic się nie stało, obywatelu, trwa milicyjna interwencja, więc proszę się rozejść i nie przeszkadzać.
– Jak mam się niby rozejść? – zapytał zdziwiony cywil. – Z kim niby miałbym się rozchodzić?
– Nie filozofujcie, obywatelu, i się rozchodźcie. Znaczy się, że macie iść i nie przeszkadzać w czynnościach służbowych, gdyż osoby postronne mogą nieświadomie zatrzeć bardzo istotne dla toku prowadzonego śledztwa ślady.
– To jednak coś tu się dzieje – rzucił blondyn i znowu uśmiechnął się pod równo przystrzyżonym wąsem, a potem przeszedł obok milicjanta, podniósł linkę i ruszył w stronę rzeki. Blaszkowski chciał coś powiedzieć, krzyknąć: „Stać, bo strzelam” albo coś równie stanowczego, tyle że nie wiedział co, bo strzelanie było chyba niezbyt dobrym pomysłem, tym bardziej że jego jedynym uzbrojeniem była milicyjna pałka, z której raczej trudno byłoby wypuścić jakiś pocisk. Kapitan Żbik pewnie wiedziałby, co powiedzieć w takiej sytuacji… Na szczęście dla siebie nie zaatakował eleganta w białych skarpetkach pałką. Dostrzegł, że ten rudzielec, który pognał go z nabrzeża, pomachał ręką w stronę blondyna.
– Ja pierdzielę – powiedział sam do siebie. – Znowu się zblamowałem, to chyba ktoś z naszych i to chyba ktoś ważny, bo mnie olał, jakbym nie był milicjantem.
„Ważny” podszedł do rudego. Mężczyźni uścisnęli sobie ręce.
– Słuchaj, Miras, czy w tym pieprzonym mieście nie ma nikogo, kto zająłby się tą sprawą?
– Tak się nieszczęśliwie złożyło, że to ja miałem dziś dyżur w miejskiej – stwierdził Mirek Brodziak, podwładny i najbliższy kolega Freda. – Sam żeś mnie do miejskiej posłał na wypomóżki, bo u nich wiatr hula po pustych pokojach. No a jak już dostałem wezwanie do trupa bez głowy, to pomyślałem, że się ucieszysz. Taką sprawą możemy się spokojnie zajmować przez najbliższe dni i nikt nie wpadnie na to, żeby nas rzucić do łapania elementów antysocjalistycznych podczas demonstracji.
Marcinkowski uśmiechnął się krzywo i spojrzał w dół na grupę techników uwijających się przy zwłokach.
– No wiem, cholera! Tak tylko marudzę, dla zasady. Myślałem, że się dzisiaj wyśpię, a tu dupa zbita. Kiepsko się ten dzień zaczął.
– Kiepsko zaczął się dla niej. – Rudy wskazał ruchem głowy leżące na trawie, przykryte czarną, brezentową płachtą ciało dziewczyny.
– Co wiemy? – spytał Marcinkowski,