Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej страница 6
– Milicja Obywatelska we własnej osobie. A towar się zarekwiruje i… – zaniemówił, gdy wysunęła spod stołu lewą nogę i powoli uniosła ją w górę, tak że szlafrok zsunął się, odsłaniając niemal całe udo. Noga jak noga, pomyślał. Ani za chuda, ani za gruba. Taka w sam raz do złapania i pogładzenia. Delikatna skóra aż się prosiła, żeby jej dotknąć. Oglądał już wiele kobiecych nóg, jedne miały mniej, inne więcej włosów, ale takiej nieowłosionej jeszcze nigdy nie widział. Nie mówiąc już o dotykaniu. Dotknął więc. Zrobił to natychmiast, gdy wsunęła mu stopę między nogi. I wtedy dostrzegł coś jeszcze dziwniejszego, gdy spod stołu wynurzyła się i uniosła w górę druga noga. Ta też była pozbawiona włosów, ale nie to było intrygujące. Na stopie dostrzegł jakiś rysunek. Gdy oparła ją o jego kolano, nachylił się i zaczął uważnie się przyglądać.
– Podoba ci się?
– No… A co to jest?
– Nie widzisz? Motylek.
– A po co?
– Jak to po co? Dla ozdoby.
– A czym zrobione? Długopisem?
Zaśmiała się głośno, a z pokoju dobiegł krzyk chudzielca. Widać Kryspin Obrębski tłumaczył mu, że meliniarz, jeśli chce pracować uczciwie i zarabiać na dom i rodzinę, musi co tydzień odpalać działkę alkoholu swojemu dzielnicowemu. Teofil powinien też tam pójść i wspomóc kolegę w tych perswazyjnych działaniach, ale nie mógł oderwać wzroku od motylka.
– To jest tatuaż – stwierdziła dziewczyna.
– Co? Że niby jak? Taki jak się robi w więzieniu? Znaczy się dziara?
– Dziary sobie robią ćwoki pod celą widelcem i atramentem. A to jest dzieło sztuki.
– Aha, znaczy się…
Jej stopa ześlizgnęła się z kolana i wbiła lekko w jego krocze.
– To znaczy się, że chyba nie chcesz ograbić małej Helenki.
– Jakiej Helenki, do cholery?
– Jak to jakiej? Chodź tu obok, to ci pokażę jakiej…
– Teofil, chodź ino tu, do cholery! – zawołał dzielnicowy.
– Już, już, muszę tu jeszcze jedną babkę obszukać, znaczy się kontrol osobistą przeprowadzić. – Uśmiechnął się do dziewczyny i mrugnął porozumiewawczo. Ona wstała i chwyciła go za rękę, ciągnąc w kierunku drzwi prowadzących z kuchni do dawnej służbówki. Poszedł posłusznie, żeby dokładnie sprawdzić, czy aby nie ma gdzieś jeszcze jakiegoś motylka. Cały czas nie mógł się nadziwić, że ludzie mają tak głupie pomysły, żeby na skórze dać sobie dziergać obrazki jak jakie zwyczajne bandziory.
Godzina 6.45
W barze mlecznym na rogu Dąbrowskiego i Mylnej pachniało zasmażaną kwaśną kapustą i ciepłym kompotem z truskawek. O tej porze było tu jeszcze pusto. Zaledwie przy dwóch stolikach, ozdobionych białymi porcelanowymi wazonikami z niebieskimi sygnaturkami PSS Społem, siedzieli klienci. Kwiatków w wazonach jednak nie było, tak jak i papierowych serwetek w specjalnych stołowych stojakach. Skończyły się w osiemdziesiątym drugim i odtąd nikt ich w barze nie widział, bo nawet jeśli przywozili je z przydziału z PSS-ów, to i tak ich się nie wykładało, żeby goście nie rozkradli. – Jak ktoś chce se gębę wytrzeć, to musi swoją chusteczką – tłumaczyła kierowniczka baru Józefiakowa natrętnym klientom. – Bar jest do konsumpcji, a nie do wycierania pyska serwetkami. A jak kto jest kulturalny, to nosi swoją chustkę do nosa.
Marcinkowski zawsze miał własną chusteczkę, jednak nie żeby wycierać się po jedzeniu, ale żeby mieć w co wysiąkać nos. Przychodził do baru mlecznego dość często na wczesne śniadania w porze, kiedy jeszcze w komendzie bufet był nieczynny. Miał blisko, a poza tym było tu tanio. Zaglądał tu z jednego jeszcze powodu – z przyzwyczajenia. Jadłodajnia była w tym miejscu, odkąd pamiętał, czyli od zawsze. Miał wrażenie, że w tym zwariowanym świecie, w którym wszystko zmieniało się błyskawicznie, bar mleczny jest jedynym pewnym punktem, a jego jadłospis z kolorowymi literkami, przypinanymi do plastikowej tablicy, wciąż ten sam od lat, to gwarant życiowej stabilizacji. Dwa ramiona jadłospisu były jak tablica z dziesięcioma przykazaniami. Po pierwsze, pierogi leniwe, po drugie, naleśniki, po trzecie – fasolka po bretońsku. Tyle że tych przykazań żywieniowych w odróżnieniu od biblijnych było około trzydziestu. Na szczęście i jedne, i drugie pozostawały niezmienne. Na śniadanie najczęściej zamawiał fasolkę. Była kiepsko doprawiona, więc dosypywał do niej sporo pieprzu ziołowego, który stał na bufecie. Normalny pieprz zniknął z baru chyba wtedy, gdy zabrakło serwetek, i nic nie wskazywało na to, że kiedyś powróci. W sklepach nie można było go dostać za żadną cenę, więc kupowało się na targu albo przywoziło z wycieczek do demoludów. Państwowy bar nie mógł sobie pozwolić na takie fanaberie jak porządne przyprawy. Tu się spożywało, a nie jadło.
Swoją drogą, ciekawe, myślał kapitan, czy w Bretanii to danie jest tak popularne jak u nas na przykład bigos. Nie miał pojęcia, ale zakładał, że Francuzi jako znani w świecie smakosze fasolkę lepiej doprawiają. Nie mógł jednak tego sprawdzić osobiście, bo nic nie wskazywało na to, by kiedykolwiek miał uzyskać zgodę resortu na wyjazd do Francji. Chyba że ta dołączyłaby do wielkiej rodziny krajów demokracji ludowej, a na to na razie się nie zanosiło. Najdalej na Zachód mógł pojechać do NRD. Uśmiechnął się na wspomnienie hektolitrów dobrego piwa i doskonałych parówek pochłanianych podczas przyjacielskiej wizyty u bratniej policji w Karl-Marx-Stadt. Pili wtedy przez trzy dni do upadłego, wywołując wielkie zdziwienie, a później nawet podziw enerdowskich kolegów, którzy nie mogli uwierzyć, że można w tak ekspresowym tempie pochłaniać takie ilości alkoholu.
– A to słyszałeś? – wyrwał go z zamyślenia głos Brodziaka, który właśnie przyniósł sobie naleśniki z serem i rozsiadał się na metalowym krześle po drugiej stronie stołu. – Dlaczego milicjanci chodzą zawsze parami?
Marcinkowski wzruszył ramionami. Coś tam słyszał, ale nie chciał robić przykrości koledze. Niech sobie opowiada te głupie dowcipy.
– Bo jeden umie czytać, a drugi pisać. – Brodziak zaśmiał się w głos, ubawiony własnym dowcipem. Postawił talerz na brudnej ceracie i ręką zgarnął na podłogę okruchy zostawione przez poprzedniego klienta.
– To tak jak my – stwierdził kapitan, uśmiechając się pod nosem.
– Że niby ja jestem od czego? – zainteresował się Mirek, licząc, że Fred rozwinie kawał. Porucznik Mirosław Brodziak był szczupłym trzydziestolatkiem o jasnej cerze upstrzonej setkami piegów i rudej, pofalowanej, nieco za długiej czuprynie. Typ wiecznego młodzieńca ceniącego nade wszystko dobrą zabawę w dobrym towarzystwie. Ubierał się ze smakiem w markowe dżinsy, koszulki polo i dżinsowe kurtki. Ciuchy kupował w peweksie, bo jak mówił, polski dżins z Odry to zafarbowany na niebiesko materiał na worki do pyrów. Na pierwszy rzut oka wyglądał więc jak prawdziwy cinkciarz i chyba bardzo mu to odpowiadało, bo w świecie handlarzy walutą miał sporo znajomych. Obaj z Marcinkowskim skończyli szkołę oficerską w Szczytnie, z tym że Brodziak był cztery roczniki niżej. To dlatego był dopiero porucznikiem, podczas gdy jego starszy kolega dochrapał się już kapitana.