Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej страница 9
– Nic. – Marcinkowski wzruszył ramionami. – Wszystko jak zwykle. Kazał nam robić swoje, czyli że nie będzie się wpieprzał w naszą robotę. Nie znasz go? Musi mieć na początku wynik, żeby mógł się wykazać przed towarzyszami z KW, a później się zobaczy. Przyjdzie walec i wyrówna, proszę ja ciebie, no nie, obywatelu poruczniku?
Zeszli na pierwsze piętro budynku komendy i skierowali się do swojego pokoju. O tej porze biuro wydziału było jeszcze puste. Tylko przy stoliku pod oknem siedział trochę zmęczony chorąży sztabowy Teofil Olkiewicz, niski facet o okrągłej twarzy pozbawionej zarostu, z łysym czołem przykrytym starannie ułożoną grzywką, pożyczoną z boku głowy. Olkiewicz z miną męczennika wystukiwał coś dwoma palcami na maszynie do pisania. Widać było, że mu nie idzie ta robota i najchętniej rzuciłby ją w diabły.
– Co, Teoś, zeznanko męczysz? – rzucił na powitanie Brodziak.
– Łe, dalibyście spokój, panowie, z tymi podśmiechujkami, bo mnie tu zaraz szlag jasny trafi. Dziś muszę to dać prokuratorowi, a pani Zosia z hali maszyn ma akuratnie urlop. Cholera jedna se odpoczywa, a człowiek musi tu tyrać od rana.
– Od rana to żeś chyba był na jakiejś melinie – stwierdził Brodziak, wciągając nosem powietrze. Od Teofila czuć było wyraźnie zapach alkoholu. Zdziwiony spojrzał na kolegę, jakby ten był jasnowidzem.
– Mój kumpel, dzielnicowy Kryspin Obrębski, co ja z nim zaczynałem robotę w milicji, jak wyście jeszcze siusiali w gacie, mnie poprosił do pomocy, bo melina nowa się urodziła na Łazarskim Rynku. No to co nie miałem pomóc? A że przy okazji się spróbowało, czym handlują. Ino po to, żeby dokonać… tej, no… degustancji metodą organolampatyczną. Ale nie żebym sam pił. Przyniosłem na spróbę. – Wskazał na szafkę w swoim biurku, która znana była z tego, że zawsze można było znaleźć w niej coś mocniejszego do picia.
– A co to za zeznanie jest? – zainteresował się Marcinkowski.
– To niby jest zeznanie tego gościa, co to swoją starą zatłukł na śmierć.
– Prosta sprawa – przypomniał sobie Brodziak. Oddali ją Olkiewiczowi, bo była nierozwojowa i nic nie można było już spartaczyć. A poza tym tak naprawdę powinna ją prowadzić komenda miejska, a nie wojewódzka. No ale w ostatnim czasie często wchodzili w kompetencje miejskiej ze względu na gorący politycznie okres i spodziewane zamieszki rocznicowe. – To ten z Jackowskiego? A co zeznał, szuszwol jeden?
– Normalnie, jak to w rodzinie. – Olkiewicz wzruszył ramionami.
Wziął w rękę kartkę ręcznie napisanego zeznania i podał ją Brodziakowi. Ten uśmiechnął się na widok koślawego pisma kolegi, spojrzał na Marcinkowskiego, a potem zaczął czytać na głos:
– …jak żeśmy wypili którąś, znaczy się chyba piątą flaszkę wódki stołowej, to się nam gorzoła skończyła. I wtenczas ja doszłem do przekonania, że jeszcze trzeba by coś wypić, a mój kolega, co ze mną pił, Pilawa Roman, się zgodził, że jeszcze można coś wypić, więc poszłem po tym, jak żeśmy się złożyli we dwóch na flaszkę, do mieszkania na drugim piętrze domu numer 3 przy Rynku Jeżyckim w celu zakupienia kolejnej porcji flaszki gorzoły, gdyż jest tam melina, co się w niej sprzedaje wódkę i wino, i papierosy, i nawet kiełbasę ze świniobicia nielegalnego, a sprzedającym jest niejaki Karol, co jego nazwiska nie znam, bo on jest nietutejszy i jako element napływowy bliżej mi nieznany, ino z widzenia. Po dokonaniu zakupu wróciłem do mieszkania swojego przy ulicy Jackowskiego numer 12 i wtedy okazało się, że mój znajomy Pilawa Roman leży w łóżku z moją małżonką Kowalik Marzeną z domu Januchta. W tej sytuacji postanowiłem zareagować, gdyż odniosłem wrażenie, że dochodzi właśnie do zbliżenia seksualnego, czyli zdrady małżeńskiej, bo on był nagi całkowicie, podobnie jak moja małżonka, i jeszcze dodatkowo on leżał na niej i ruszał dupą, co wydawało mi się, że zwyczajnie ją rucha. Oderwałem więc nogę od krzesła i zadałem kilka uderzeń w głowę żony Kowalik Marzeny, która zdrady się dopuściła i nawet nie jęknęła. Gdy uderzona narzędziem już przestała się drzeć, zasiedliśmy wraz z Pilawą Romanem do dalszego spożywania alkoholu. Na pytanie, dlaczego nie udzieliłem pierwszej pomocy żonie mojej Kowalik Marzenie, pragnę nadmienić, że nie mogłem, gdyż nie wiedziałem, że ona takiej pomocy potrzebuje, a poza tym byłem na nią bardzo zdenerwowany i na jej postępek, więc co miałem jej pomagać, jak wściekłość mnie nie minęła, a kolega Pilawa Roman mnie objaśnił, że to jej jest wina, bo ona go zaciągnęła do łóżka i kazała mu się ruchać, bo ona miała kurewski charakter, o czym ja wiedziałem od dawna i co podejrzewałem, ale nie miałem żadnych dowodów na potwierdzenie, że to kurew była.
– No to tu masz przynajmniej sprawę czystą, jest motyw, jest sprawca i papiery do prokuratora mogą lecieć – powiedział Marcinkowski, siadając na krześle za swoim biurkiem. Olkiewicz odłożył kartkę do teczki z aktami i spojrzał na kolegów.
– Zasadniczo to pisanie to się tak nie śpieszy. Mam jeszcze czas, to se myślę, że może tak po małym byśmy se strzelili na dobry dzień, bo mnie trochę już się flaki przewracają od tej roboty papierkowej.
– No czemu by nie? – podchwycił myśl Olkiewicza Brodziak, który zawsze był chętny do wzniesienia toastu. Tym bardziej że i on po wczorajszej bałtyckiej jeszcze całkiem nie doszedł do siebie. Olkiewicz, nie czekając na zdanie Marcinkowskiego, szybko schylił się do szafki pod biurkiem. Po chwili z szerokim uśmiechem postawił na blacie do połowy opróżnioną butelkę żytniej z kłoskiem. Chwycił stojącą przed nim szklankę z herbatą, resztkę płynu z fusami wylał do kaktusa na oknie i podał naczynie kapitanowi. Brodziak postawił obok własną szklankę i porcelanowy kubek.
Teofil z aptekarską dokładnością odmierzył trzy równe porcje, zaś pustą butelkę schował do biurka. Wypili bez słowa.
W tym momencie zadzwonił telefon. Fred podniósł słuchawkę i przez chwilę milczał.
– Dziękuję – zakończył rozmowę i spojrzał na Brodziaka. – Mamy głowę.
– Jaką głowę? – zdziwił się Olkiewicz.
– Tę, co nam się zgubiła – wyjaśnił uśmiechnięty Brodziak. – Zostaw te papiery, bo sprawa jest na tyle poważna, że Żytni chce mieć szybko efekt naszych działań. My mamy łeb, a ty nam masz przywieźć zaraz jakichś podejrzanych.
– Bez głowy? – Chorąży dalej nie rozumiał.
– Z głową, Teoś, z głową, ale takich, co o głowie będą mogli coś powiedzieć. Chodzi o szybki efekt śledztwa.
– Aha, ale nie rozumiem, co z tą głową i na jaką okoliczność ma być ten efekt?
– Chodzi o to, Teoś, że nad ranem wyłowiono z Warty kobietę bez głowy, a teraz okazało się, że łeb się znalazł – wyjaśnił kapitan Marcinkowski. – Potrzebny jest nam więc ruch w interesie, rozumiesz?
– No co mam nie rozumieć? Element podejrzany w sprawie łazi se bezkarnie po mieście, a ja tu siedzę jak dupa wołowa i jakieś gówniane zeznania piszę. Już się zbieram w tej sytuacji – stwierdził zadowolony. Teraz, gdy zadzwonią z prokuratury, zawsze będzie mógł się wytłumaczyć, że został skierowany do zadań niecierpiących zwłoki.
Godzina