Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej страница 5
Ubrany jak zwykle w swoją ulubioną szarą marynarkę opiętą na pokaźnym brzuchu, mierzący niecałe metr sześćdziesiąt Teofil dostrzegł Obrębskiego z daleka i pomachał do niego ręką. Milicjant stał oparty o blat ciągnący się wzdłuż niebieskiej budki RUCH-u i palił papierosa. Zauważywszy kolegę, rzucił niedopałek na ziemię i ruszył w jego kierunku. Teofil podążał drobnym kroczkiem od strony Głogowskiej, na którą przyjechał tramwajem. Nie miał własnego samochodu i nigdy nie zamierzał wydawać pieniędzy na takie zbytki. W końcu w Poznaniu wszędzie można było dojechać bimbą. Nawet tak jak dziś na akcję milicyjną.
– Szacuneczek, Kryspin. Co tam u ciebie? – zawołał Teofil, poprawiając jednocześnie niesforną zaczeskę przykrywającą łyse czoło.
– U mnie jak zwykle dobrze, a nawet lepiej. Ale najlepiej to będzie, jak się wykona robotę i będzie się można napić – mówiąc to, Obrębski przełknął ślinę, bo najwyraźniej był spragniony. Zresztą świadczyły o tym mocno zaczerwienione oczy.
– No to o czym my tu jeszcze gadamy? – Olkiewicz klepnął kolegę w ramię. – Trzeba się brać do pracy, bo niedługo muszę iść do roboty. O dziewiątej mam się zameldować na komendzie.
Dzielnicowy pokiwał głową ze zrozumieniem. On też miał o ósmej naradę dzielnicowych, więc musieli się szybko uwinąć. Tym bardziej że akcja, którą przygotowali i właśnie wprowadzali w życie, była milicyjno-prywatną inicjatywą. Działali więc jak milicja, ale efekty, na które liczyli, zamierzali spożytkować we własnym zakresie.
– Gdzie to jest? – zapytał Teofil, obrzucając badawczym spojrzeniem plac targowy, na którym uwijały się tłumy kupujących i sprzedających. Tu codziennie już od samego świtu było tłoczno jak w ulu, bo na tym targowisku można było kupić i sprzedać dosłownie wszystko, czyli wszelkie towary, które nie były dostępne w państwowej sprzedaży. Ludzie handlowali więc enerdowskimi ciuchami dla niemowląt, czechosłowackimi słodyczami, radzieckimi kalkulatorami, bułgarskimi olejkami różanymi, ale przede wszystkim przywożonymi z Zachodu ubraniami, płytami i kasetami magnetofonowymi. Ostatnio prawdziwym hitem były kasety wideo z nagranymi filmami, których próżno było szukać w naszych kinach.
Jednak obu milicjantów nie interesował żaden z tych towarów. Nie obchodzili ich też oszuści, którzy grali na odwróconym do góry dnem koszu na śmieci w trzy karty i naciągali naiwniaków na grubą forsę. Milicjant po cywilnemu i ten drugi, mundurowy, przecisnęli się przez tłum i weszli do bramy jednej z kamienic we wschodniej pierzei rynku. Tak jak w większości takich bram śmierdziało tu zgnilizną i kocimi szczynami. Ale kto by się przejmował takimi drobnymi niedogodnościami. Olkiewicz splunął tylko pod nogi, a jego kolega kopnął czarno-białego kundla, który nawinął mu się pod nogę i zaraz uciekł z podwiniętym ogonem w głąb podwórka.
Dzielnicowy wskazał na klatkę schodową.
– Na drugim – wyjaśnił i poszedł na górę. Po chwili obaj stali przed pomalowanymi na brązowo drzwiami, z których płatami odłaziła farba.
– Zenobia i Ksawery Maciuszkiewiczowie. – Teofil odczytał nazwisko z mosiężnej tabliczki.
– Ci już nie żyją od kilku lat. Teraz zamelinowały się tu jakieś szuszwole, co przejęły mieszkanie po ich synu.
– Też umarł?
– Nie, skąd. Żywy i rumiany pilnuje celi od środka we Wronkach.
– Czemu pilnuje… – Teofil chciał poznać szczegóły, ale zaraz zrozumiał żart kolegi.
– Pilnują tacy, co nie chcą, by ktoś ich odwiedzał nieproszony. Młody, ładny, to i ma powodzenie. – Obrębski wyszczerzył nierówne zęby w uśmiechu i zapukał do drzwi. Te natychmiast się otworzyły, tak jakby właściciel stał za nimi, czekając na gości. Na widok milicyjnego munduru ubrany w biały podkoszulek i zielone spodnie dresowe łysy chudzielec uśmiechnął się szeroko.
– Jak Boga kocham, sam pan dzielnicowy przylazł tutej…
Milicjant nie miał ochoty przysłuchiwać się wylewnym powitaniom. Pchnął chudego mężczyznę w pierś i odsunął go z drogi.
– I co tam powiecie, Mielczarek – rzucił, przechodząc obok. Teofil też przeszedł, ale niespecjalnie przyglądał się gospodarzowi. Bardziej zainteresowany był tym, co można znaleźć w środku mieszkania.
– A niby co mam powiedzieć, panie władzo kochana i ludowa?
– Masz powiedzieć, że cieszycie się na nasz widok i wew związku z tym już lecicie po flaszkę, szklanki, zapitkę i zagryzkę, bo goście są mocno spragnieni.
– Ależ oczywiście, panie dzielnicowy. Już się robi. Ale zapraszam do pokoju, bo w kuchni syf i gemela. – Gospodarz wskazał na drzwi po prawej. Obrębski wszedł więc do pokoju, ale Olkiewicz skręcił z korytarza w przeciwnym kierunku, do kuchni, żeby zobaczyć na własne oczy, o czym mówił Mielczarek.
Stół pod oknem był zastawiony po brzegi pustymi flaszkami, słoikami i puszkami po konserwach. Większość z nich wypełniona była petami. Na taborecie po lewej stronie siedział facet w samych gaciach. Głowę miał opartą na rękach położonych na brudnym blacie. Pochrapywał z cicha, najwyraźniej zmęczony ciężkimi nocnymi przeżyciami. Naprzeciwko miejsce na krześle z oparciem zajmowała tleniona blondynka, ubrana w różowy szlafrok.
Olkiewicz najpierw obrzucił uważnym spojrzeniem flaszki, a stwierdziwszy, że są puste, popatrzył na dziewczynę. Mogła mieć około dwudziestu pięciu lat. Nie należała do chudzielców, więc od razu wydała mu się interesująca, tym bardziej że zwrócił uwagę na sporych rozmiarów piersi. Wprawdzie niewidoczne, bo zakryte szlafrokiem, ale ich kształt i rozmiar dało się od razu określić.
– Co się tak gapisz, stary pierdzielu? – warknęła, obrzucając go niechętnym spojrzeniem.
– Kto ty jesteś? – zapytał coraz bardziej zainteresowany. Lubił takie pyskate babki.
– Polak mały. Co się gapisz na moje cycki? Nie dla psa kiełbasa.
– Ten chudy to twój narzeczony?
– Piździelec jeden. Tylko u niego podnajmuję pokój, a on nie dość, że kasę bierze, to jeszcze ciągle chce w naturze.
– Aha – ucieszył się Olkiewicz. Podszedł do śpiącego gościa i bez ceregieli szarpnął go za ramię. Facet jęknął i zaraz zsunął się na podłogę bezwładnie jak worek ziemniaków. Milicjant chwycił taboret i podszedł z nim do dziewczyny. Ustawił go tuż przy niej i usiadł, by zaraz wygrzebać z kieszeni marynarki paczkę ekstra mocnych bez filtra.
– Palisz? – Wskazał na papierosy. Dziewczyna wydęła wargi z niesmakiem.
– Równie dobrze mogłabym sobie zrobić skręta z siana.
– Jak chcesz. – Włożył papierosa do ust i podpalił go swoją ulubioną zapalniczką w kształcie małego pistoletu.
– Teofil, Teoś, mamy towaru jak gnoju! – Usłyszał