Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej страница 7
– Co do poczucia humoru, moglibyśmy polemizować – stwierdził kapitan, zagryzając fasolkę chlebem. Jeśli zaś chodzi o kontakty, tu mógł całkowicie zgodzić się z kolegą. Brodziak doskonale znał miejscowych bandziorów, bo sam pochodził z okolicy, której poznański półświatek zawdzięczał sporo wybitnych postaci. Mirek też miał duże szanse dołączyć do panteonu staromiejskich bandziorów, bo w młodości miał na swoim koncie kilkanaście udanych włamań do piwnic i komórek. Na szczęście dla niego starsza siostra uparła się, że chłopak ma złożyć papiery do ogólniaka. Uległ jej dla świętego spokoju, licząc, że zaraz go wyrzucą i będzie mógł się przenieść do zawodówki, do której poszedł jego najlepszy kumpel Rychu Grubiński. Nie wyrzucili. Nawet sam nie wiedział, kiedy zaczął się uczyć i bez większych problemów przechodził z klasy do klasy. A po maturze zrobił coś, czego nie spodziewałby się po nim żaden ze starych kumpli. Zgłosił się do pracy w milicji.
– Powiedz mi lepiej, co myślisz o tej dziewczynie tam nad rzeką. Widziałeś kiedyś coś podobnego?
Uśmiech momentalnie zniknął z twarzy Brodziaka. Przejechał nerwowo dłonią po zmierzwionych włosach.
– Tak mi się zdaje, jak więcej o tym myślę, że to musiał zrobić jakiś psychol. Zresztą sam żeś to powiedział, jakiś pieprzony łowca głów, czy jak… Bo ja wiem? Tej, Fred, mnie się widzi, że nikt normalny nie urąbałby babie całej łepetyny…
– No przede wszystkim trzeba będzie odpowiedzieć na pytanie, po jaką cholerę ktoś odciął jej tę głowę – powiedział Marcinkowski, mieszając łyżką w fasolce. – Przecież wystarczyło ją, nie wiem co, udusić sznurem od bielizny, zabić gazrurką czy coś w tym stylu. Ale żeby odrąbać łeb, to już zupełnie coś innego.
– Trzeba było się przy tym trochę napocić. O coś tu, do cholery, musiało chodzić, nie? Żaden bandzior nie zrobi więcej niż trzeba. Jak każdy normalny człowiek.
– Zwróciłeś uwagę na tatuaż na ramieniu tej dziewczyny? Mówiłeś, że to jest jakiś robal. Trzeba to dokładnie sprawdzić. Mam przeczucie, że to może nas dokądś doprowadzić. Na komendzie powinni mieć już wywołane zdjęcia. Przyjrzymy się z bliska temu robakowi. A swoją drogą, to jaka normalna kobieta robi sobie tatuaż?
– Też o tym myślałem, trzeba by pogadać z jakimś specjalistą od dziergania – podsumował Brodziak i wsunął do ust ostatni kęs naleśnika.
– Kto zamawiał ruskie? – krzyknęła w stronę sali konsumpcyjnej bufetowa, pani Jadzia, tleniona blondynka o rubensowskich kształtach, wychylając głowę z okienka.
– Nikt, sami przyleźli – odpowiedział Brodziak i obaj milicjanci zaśmiali się głośno ze starego dowcipu.
– Ale śmieszne. Ja pierdolę, ale śmieszne – warknęła pani Jadzia, stawiając talerz na blacie.
Godzina 7.30
Na Ostrowie Tumskim potężną bryłę gotyckiej katedry z dwiema wieżami oświetlało poranne słońce. Ich barokowe, zaśniedziałe hełmy odbijały się w ciemnym nurcie leniwie przepływającej Warty. Pod posadzką świątyni spoczywają podobno dwaj pierwsi historyczni władcy Polski – Mieszko I i Bolesław Chrobry. To oni wybrali Poznań na swoją siedzibę i podnieśli gród do rangi miasta książęcego. Tyle że tego, czy rzeczywiście obaj spoczęli właśnie tutaj, nikt nie wiedział na pewno. Choć mieszkańcy byli przekonani, że tak jest, bo gdzieś przecież musieli leżeć, a skoro żadne inne miasto się o nich nie upominało, to zapewne pochowano ich właśnie tutaj. A nawet jeśli nie mieli tu swoich grobów, to przecież mogliby mieć. Skoro w Krakowie tylu ich leży, to czemu ci dwaj nie mogliby u nas, mówili między sobą poznaniacy, a miejscowi uczeni dowodzili, że tak właśnie być musi, skoro Poznań jest miastem królewskim.
Gerard Dolata nie miał pojęcia, kim byli obaj Piastowie ani że miasto, w którym mieszkał prawie pięćdziesiąt lat, ma tak szacowną, niemalże tysiącletnią historię. Nie wiedział i w zasadzie nawet nie chciał wiedzieć, bo co go mogły obchodzić jakieś stare kościotrupy, nawet jeśli kiedyś należały do królów. Dla niego przeszłość nie miała żadnego znaczenia. Liczyło się to, co jest tu i teraz. A teraz właśnie zachciało mu się sikać. Wszedł po drabince z niższego pokładu ładowni na wyższy dziobowy i stanął w rozkroku przy samej krawędzi niewysokiej burty barki. Obejrzał się za siebie, sprawdzając, czy z brzegu nikt na niego nie patrzy, i zaczął sikać do wody. Nie spoglądał przy tym na katedrę, bo ten widok był dla niego czymś zupełnie normalnym. Skoro była tu od zawsze, to nie było na co się gapić. Za to z zainteresowaniem przyglądał się własnym siuśkom, fachowym okiem oceniając ich kolor. Ciekawe, pomyślał, czemu po piwie zawsze są takie białe. Przecież każdy głupi wie, że piwo jest żółte, to i szczyny też powinny być tego koloru. A skoro lecą białe, znaczy się, że żółć musi być zatrzymywana w środku człowieka i tam zostawać do wykorzystania. Choćby po to, żeby zalać człowieka na drugi dzień, jak za dużo wychleje. Wtedy się dostaje żółci albo cholery od suchości w gardle i od bolącego łba. Zadowolony z własnych przemyśleń, które w zgrabny sposób pozwoliły mu zgłębić i rozważyć tajemnicę znikającej piwnej żółci, zapiął rozporek i splunął do wody.
Mimo że dzień dopiero się zaczynał, szyper zdążył opróżnić już trzy butelki poznańskiego z ratuszem na naklejce. Zadowolony pomyślał o plastikowej skrzynce, w której mieściło się dwadzieścia flaszek. Większość była z brązowego szkła, ale trafiło się kilka zielonych. Kierowniczka społemowskiego sklepu na pobliskim Chwaliszewie odłożyła mu tę skrzynkę z wczorajszej dostawy. Nie mógł więc wybrzydzać i prosić o wymianę zielonych na brązowe. Był przekonany, tak jak większość jego kolegów, amatorów złocistego płynu, że piwo w zielonych butelkach szybciej się psuje, dlatego starał się kupować zawsze to w brązowych. Ale tym razem nie mógł kręcić nosem, skoro sprzedawczyni zrobiła mu taką grzeczność.
Dziś, zanim dotarł do starego portu, gdzie stała przycumowana jego barka, zaszedł do sklepu, a znajoma podała mu towar spod lady. Zapłacił parę złotych drożej, ale cena i tak nie była wygórowana. W końcu kobicie też coś się od życia należy za to, że idzie ludziom na rękę, myślał z wyrozumiałością. Przytargał tę skrzynkę z drogocennym napojem na pokład i ukrył ją w dużym metalowym pojemniku na narzędzia, w schowku, którego stalową podłogę obmywała rzeczna woda. Piwo miało więc szansę schłodzić się do odpowiednio niskiej temperatury. Miało, gdyby nie wielkie pragnienie szypra, który już zastanawiał się nad otwarciem kolejnej zielonej butelki.
Najpierw jednak z kieszeni spodni wydobył biało-czerwoną paczkę klubowych. Wyciągnął zmiętolonego papierosa, włożył go do ust i podpalił ruską zapalniczką na benzynę. Klubowe też kupował u zaprzyjaźnionej sprzedawczyni. Gdyby nie jej głowa do interesów, marnie wyglądałoby jego zaopatrzenie w tytoń. Kartkowy przydział wystarczał zaledwie na kilka dni. A ona ciągle miała na sprzedaż jakieś lewe ćmiki.
Spojrzał na przeciwległy brzeg rzeki.
– Łe tej, a te szkieły, co tam robią? – wymruczał do siebie.
– Czegoś szukają pewnie – odezwał się jakiś głos za nim. Odwrócił się natychmiast. Na nabrzeżu stał Stachu, młody pomocnik, który od miesiąca pracował na jego barce. Chłopak zeskoczył z nabrzeża na pokład.
– Czego niby?
– Może się