Upiory spacerują nad Wartą. Ryszard Ćwirlej

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej страница 11

Upiory spacerują nad Wartą - Ryszard Ćwirlej

Скачать книгу

lat temu ze szkoły, a o milicjancie Brodziaku nigdy nie słyszał.

      – Brodziaka Mirasa ze szkoły podstawowej to znałem, z czterdziestki, co jest na rogu Garbar i Solnej, ino że tamten był niezłym wywijasem i pewnie dziś jest porządnym bandytą, a nie szkiełem.

      – To ten sam – stwierdził artysta. – Zeszedł całkiem na psy i teraz jest gliną.

      – Nie może być. – Pokiereszowany nie mógł uwierzyć. – Ludzie to jednak mają nasrane w głowie…

      – No i ten dzielnicowy mi powiada, że na Chłapowskiego to tylko po to, żebym się nie rozmyślił wew międzyczasie, bo Brodziak potrzebuje ode mnie konsultacji artystycznych. Co było robić, musiałem iść, ale nie po dobroci, żeby obciachu na ulicy nie było, że ze szkiełem się człowiek porządny szlaja. Dałem się zaobrączkować, tak żeby każdy widział, że idę siedzieć, a nie na ksiuty na dzielnicę.

      Znowu szczęknęły drzwi celi. Strażnik wszedł do środka i na najbliższej pryczy rozłożył gazetę, w którą zawinięte były niedopałki zebrane z popielniczek na korytarzu komisariatu.

      – Jak skręcicie, dajcie znać, to dam wam ogień.

      – Tak jest, panie dowódco. Z pana to jest porządny gość, całkiem jakby nie szkieł – stwierdził z podziwem Zbyniu Klimczak i zaraz zabrał się do wykruszania tytoniu z petów. Palenia mieli tu na dwa dni, ale nie przewidywał, żeby jego przymusowy pobyt w tym miejscu trwał tak długo. W końcu nie był byle kim, ale konsultantem od kwestii artystycznych.

      Godzina 9.20

      Milicyjna nyska przejechała przez rondo Kopernika. Jeśliby spytać któregoś z mieszkańców Poznania, gdzie znajduje się rondo, któremu patronuje wielki astronom, wielu miałoby z tym poważny kłopot. Mimo że było w samym centrum, mało kto wiedział, że tak się właśnie nazywa. Wszyscy za to znali nazwę Kaponiera pochodzącą jeszcze z czasów przed pierwszą wojną, kiedy to w tym miejscu mieściła się kaponiera właśnie, czyli skład amunicyjny poznańskiej twierdzy.

      Chorąży Teofil Olkiewicz całe życie mieszkał w Poznaniu, a o rondzie Kopernika nawet nie słyszał. Zresztą co go mogło obchodzić jakieś okrągłe skrzyżowanie. Szczególnie dzisiaj, kiedy miał ważniejsze sprawy na głowie. Musiał bowiem rozstrzygnąć pewną istotną kwestię, czyli dokąd pojechać, bo obiecujących i atrakcyjnych miejsc było kilka w okolicy i każde przed człowiekiem o szerokich horyzontach, a za takiego się właśnie uważał, otwierały wiele możliwości.

      – To dokąd w końcu jedziemy, Teoś? – zapytał kierowca nyski, plutonowy Grzechu Kowal, wielki jak dwudrzwiowa szafa mężczyzna, który z trudem mieścił się za kierownicą.

      – Zara, zara, ino się zastanowię – odpowiedział wyrwany z zamyślenia chorąży. – Jedź prosto.

      – No jadę przecież.

      – Sprawdzę ino w kalendarzyku. – Wydobył z kieszeni swojej wysłużonej, popielatej marynarki notesik i zaczął szybko przerzucać kartki. A nie był to zwyczajny notatnik. To w nim właśnie Teofil miał zapisane adresy melin i burdeli w całym Poznaniu. Przy każdym adresie były daty. Kilka przekreślonych i jedna, ostatnia, bez skreślenia. Daty informowały skrupulatnego właściciela notesu, kiedy ostatnim razem odwiedził konkretny przybytek. Notował to dlatego, by jak dobry pasterz nie pomylić się i zbyt często nie nawiedzać tego samego miejsca. Stosował płodozmian i dzięki temu meliny pod jego nadzorem tylko raz na jakiś czas musiały się z nim dzielić swoim towarem. Teraz w notesie szukał takiej, gdzie był dość dawno, a która jednocześnie dawała szansę zatrzymania za jednym razem jak największej liczby podejrzanych elementów. Była to ciężka praca analityczna, dlatego Olkiewicz spocił się, przeglądając zapiski strona po stronie.

      Wreszcie trafił na obiecujący adres i uśmiechnął się szeroko. Właściwie to znalazł dwa równie dobrze rokujące i teraz musiał dokonać wyboru. Był więc zadowolony z dzisiejszego poranka. I przede wszystkim z tego, że jego przełożony, kapitan Marcinkowski, kazał mu zostawić papiery i zająć się konkretnymi sprawami. Nienawidził siedzenia za biurkiem i jak sam mówił, był stworzony do roboty na ulicy.

      Zadanie, które mu właśnie przydzielono, nie było skomplikowane. Podczas gdy dwaj starsi stopniem oficerowie pojechali do Zakładu Medycyny Sądowej oglądać jakieś trupy, on miał dokonać zatrzymań elementów podejrzanych. Takie działania miały swoje dobre strony. Milicja wykazywała się natychmiastową skutecznością, bo do aresztu śledczego trafiało zazwyczaj kilkanaście osób z półświatka. Co prawda tylko na przepisowe czterdzieści osiem godzin, bo trzeba by było prawdziwego cudu, aby w takiej łapance wpadł w milicyjną sieć ktoś, kto miałby coś wspólnego z aktualnym dochodzeniem. Zatrzymanych pakowano więc do śledczego, po jakimś czasie przeprowadzano rutynowe przesłuchanie i wypuszczano do domu. Ale liczył się przede wszystkim doraźny efekt, ten dla zwierzchników i kontrolerów ich poczynań z ramienia aparatu partyjnego. Przed upływem kilku godzin od rozpoczęcia śledztwa za kratkami siedziało już kilkunastu miejscowych penerów i można to było spokojnie wpisać do akt. Nikt więc nie mógł powiedzieć, że w sprawie nic się nie robi. To dawało trochę czasu na właściwe śledztwo, które mogło spokojnie nabierać tempa.

      Teoś żałował tylko, że o akcji dowiedział się tak późno, bo gdyby wiedział od rana, już miałby trójkę zatrzymanych. No może dwójkę, bo tej z tatuażem na nodze, która była dla niego taka miła, to raczej by nie zatrzymał. Ale tego chudego i tego drugiego, który nawet się nie obudził przez cały czas, gdy milicjanci byli w mieszkaniu, to z przyjemnością by przymknął. Ale musiałby mieć gość minę, gdyby się nagle przebudził w celi, a nie w kuchni, w której zasypiał, pomyślał Teofil i zaśmiał się w głos, wyobraziwszy sobie tę sytuację.

      Był jeszcze jeden istotny aspekt tej zasłony dymnej, który sprawiał, że Olkiewicz naprawdę lubił to zajęcie. Podczas takich rutynowych zatrzymań milicjanci nie jechali byle gdzie, na ślepo, ale w miejsca doskonale sobie znane. Olkiewicz jako specjalista od tego rodzaju działań i jednocześnie wytrawny znawca poznańskiego półświatka wybierał adres, pod którym można było zarekwirować butelki z wódką albo w najgorszym razie z winem owocowym. Teofil nie przepadał specjalnie za winem, ale co było robić, jak się trafiło, to trzeba było brać. Flaszki dzieliło się potem pomiędzy uczestników akcji, oczywiście bez sporządzania protokołu przejęcia alkoholu. Zadowoleni byli milicjanci, którzy zapełniali swe domowe barki deficytowymi artykułami, i paradoksalnie także meliniarze, bo bez zabezpieczenia nielegalnego towaru nie można było zastosować sankcji prokuratorskiej ani nawet przekazać wniosku do kolegium. Nie było śladu ich lewej działalności, więc nie było sprawy. Był tylko podejrzanym, którego zatrzymywano i po dwóch dniach wypuszczano. Potem melina otwierała się na nowo i życie wracało do normy…

      Najgorzej wychodziły na tym prostytutki, bo nie dość, że musiały podczas nalotu obsłużyć dzielnych stróżów prawa, to jeszcze pakowano je do aresztu. Ale i im opłacał się ten układ, bo wiadomo było, że przy następnej okazji milicja pojedzie do innego burdelu i przez dłuższy czas będą miały spokój.

      Milicyjny samochód zostawił za sobą Pałac Kultury i mijał właśnie stojące po lewej stronie ulicy ogromne, szklano-betonowe punktowce centrum handlowe­go Alfa.

      – Ciekawe, czy dożyję czasów – odezwał się Olkiewicz – kiedy ta Czerwona Armia wyjedzie z Poznania i wróci ten Święty Marian.

      – Nie Marian, ale Marcin – poprawił go Kowal.

Скачать книгу