Poniemieckie. Karolina Kuszyk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Poniemieckie - Karolina Kuszyk страница 2
Swastyka
Ta książka zaczęła się trzy lata temu w Legnicy, gdy odwiedzaliśmy z mężem moich rodziców. Zmywaliśmy akurat naczynia po kolacji. Nagle mąż ryknął jak poparzony i zawołał:
– A to co?!
Patrzył, a raczej wpatrywał się w mały, zielony symbol na spodzie odwróconej do góry dnem białej fajansowej miski, w to miejsce, gdzie zazwyczaj widnieje fabryczna sygnatura naczynia. Nasza miska też ma sygnaturę, tylko że w kształcie swastyki. Niewielkiej, bo niewielkiej, chciałoby się powiedzieć „dyskretnej” – ale jednak swastyki. Symbol hitlerowskiego zła jest wpisany w koło zębate, a malutkie litery zgrupowane wokół koła układają się w napis „KPM [Krister Porzellan-Manufaktur] – Modell des Amtes – Schönheit der Arbeit”.
Miska jest w naszej rodzinie od zawsze. Nie stoi na poczesnym miejscu, bo to nie piękno, lecz użyteczność jest jej przymiotem numer jeden. Doskonale nadaje się do ucierania ciasta i mieszania kutii. Nie potrafię wyobrazić sobie bez niej żadnej Wigilii ani Wielkanocy. Ale swastykę zobaczyłam dopiero po blisko dwudziestu latach od wyprowadzki z rodzinnego domu, za sprawą męża Niemca, który nie mógł wyjść ze zdumienia, że symbol hitleryzmu mógł się uchować przez tyle lat w polskim domu. W niemieckich domach trudno sobie dziś wyobrazić naczynia stemplowane swastykami, chyba że są to domy, w których mieszkają neonaziści. Albo podejrzane indywidua, które z tylko sobie wiadomych powodów zbierają hitlerowskie artefakty. Nie wiem, co sprawiło, że swastyki na spodzie naszej miski nie widziałam przez całe lata ani ja, ani nikt z domowników, ale tamtego wieczoru zaczęłam się zastanawiać, ile mamy po domach rzeczy, których poniemieckość stała się dla nas przezroczysta.
Pokolenie, które pamięta pionierskie czasy i okoliczności przejmowania tego, co mocą dekretu stało się po, już odchodzi. Na ziemiach zachodnich i północnych rodzą się wciąż nowi. Bywa, że wrocławianie i szczecinianie częściej niż do Warszawy jeżdżą do Berlina: na koncerty, na zakupy, na studia, do pracy, na lotnisko. Sama po studiach w stolicy i roku pracy na Zamojszczyźnie i w Warszawie przeniosłam się do Berlina. To zaledwie trzysta kilometrów od Legnicy. Inaczej niż w Warszawie, gdzie nie udało mi się – mimo prób – zapuścić korzeni, na berlińskim bruku od razu poczułam się u siebie. A przecież jeszcze do wczesnych lat dziewięćdziesiątych moja rodzinna okolica kończyła się od zachodu na Borach Dolnośląskich. Za nimi była granica z NRD, czyli koniec świata.
Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że krajobraz po tamtej stronie jest tak podobny do naszego, dolnośląskiego. Zresztą w latach osiemdziesiątych nikt z naszego najbliższego otoczenia do Niemiec nie jeździł. W ramach istniejących możliwości wczasowaliśmy się w Bułgarii i Czechosłowacji, w Jugosławii, na Węgrzech i w Odessie. Podczas gdy moje równolatki z Europy Zachodniej spędzały wakacje nad Morzem Śródziemnym, we Włoszech i na Majorce, ja zajadałam arbuzy i granaty nad Morzem Czarnym, jak przystało na dziecko bloku wschodniego.
Niemcy? Te dalsze, choć z jakichś powodów bliższe i łatwiejsze do opisania, interesowały mnie wyłącznie jako kraina czekolady Nussbeisser – z orzechami i foliowym okienkiem – coca-coli w puszkach i magazynu „Bravo”. Te drugie Niemcy, niby bratnie, ale protekcjonalnie przezywane Enerdówkiem, były tuż za miedzą, ale tak, jakby ich w ogóle nie było. Jakby za Borami Dolnośląskimi rozpościerał się krajobraz po katastrofie. Z podobieństwa doświadczeń ludzi, którzy wychowali się w Peerelu i Enerdówku zdałam sobie sprawę, dopiero gdy poznałam przyszłego męża, urodzonego we wschodnim Berlinie, i zaczęliśmy opowiadać sobie swoje dzieciństwo i wczesną młodość.
O uczuciu niewłaściwości
Jest jednak doświadczenie, którego nie dzieliłam ani z mężem, ani z tymi z moich przyjaciół, którzy dorastali w Chełmie, w Warszawie, Poznaniu czy Kole. To doświadczenie życia wśród nie do końca oswojonego krajobrazu i poczucie, że z historią mojego miasta i okolic wiąże się jakiś wstydliwy sekret. Ci, którzy wychowywali się na ziemiach zachodnich i północnych w pierwszym, drugim, a nawet jeszcze w trzecim pokoleniu, próbując zbliżyć się do przeszłości sprzed 1945 roku, trafiali przez długi czas na barierę milczenia. Przeszłość była ukrywana – podobnie jak w tak zwanej dobrej rodzinie ukrywa się wstydliwą tajemnicę czyjegoś niewłaściwego pochodzenia, pisał w 1996 roku wrocławski literaturoznawca i krytyk Andrzej Zawada. Beata Kozak, germanistka i redaktorka naczelna miesięcznika „Zadra”, zapamiętała, że w latach siedemdziesiątych w Szczecinie żaden dorosły nie opowiadał, „jak to się stało, że tu przyjechał”. „Wszyscy byli zajęci pracą, dotrwaniem do pierwszego, do kolejnej wypłaty, wyjazdami na pracownicze wczasy nad morze, normalnością, niewychylaniem się – wspominała Kozak. – Obcość i atmosfera niedopowiedzenia, przemilczania czegoś nieprzyjemnego, były wszechobecne, a więc prawie niezauważalne”. Poeta Tomasz Różycki, który pisał „wszystko mam poniemieckie”, przyznał w 2006 roku w wywiadzie dla „Polityki”, że poczucie obcości w rodzimym Opolu było czasem tak dojmujące, że skłaniało go do prób zakorzenienia się w miejscach o bardziej jednoznacznej tożsamości, na przykład w Krakowie.
My, potomkowie repatriantów i osadników, nie znamy innej ojczyzny. Nie pamiętamy wojny ani wykorzenienia. A przecież wielka przeprowadzka jest ciągle obecna – trwa w rodzinnych opowieściach i anegdotach. W tym, co mówili nasi rodzice i dziadkowie – otwarcie, półgębkiem albo między wierszami – i w tym, o czym zawzięcie milczeli. Historia o układaniu sobie nowego życia na zrębach cudzego, na nie swoim, wciąż chce być opowiadana, jakby jeszcze nie wybrzmiała o niej cała prawda. Nie bez powodu trzy lata temu Jerzy Baczyński i Leszek Będkowski zatytułowali artykuł, który otwierał przewodnik historyczny „Polityki” dotyczący powojennych migracji, Prawdziwa historia samych swoich. Czyżbyśmy więc opowiadali sobie do tej pory historię nieprawdziwą? Nie, ale z pewnością niepełną – i obciążoną politycznymi nadużyciami.
Przez wiele lat po wojnie zamalowywaliśmy niemieckie fasady, ale i tak w co drugim domu zachowały się rzeczy po Niemcach: wagi Alexanderwerk, młynki do kawy, wieszaki z nazwiskami żydowskich kupców, pojemniki kuchenne i cała masa innych rzeczy, czasem niewiadomego przeznaczenia. Państwowa akcja likwidacji „śladów niemczyzny” omijała mieszkania prywatne, nie sięgając dalej niż do bram i klatek schodowych. Decyzja, co po poprzednich właścicielach usunąć, a co zachować, najczęściej należała do nowych mieszkańców. A ci niekoniecznie palili się do usuwania śladów niemczyzny codziennej i domowej. „W domu stała krajalnica do chleba z napisem »Breslau«, a cukier brało się z pojemnika z napisem »Zucker« – mówił w wywiadzie dla wrocławskiej „Gazety Wyborczej” pisarz Piotr Adamczyk. – U wielu moich wrocławskich przyjaciół podobne ślady zachowały się do dziś. Tak jak niemieckie książki w domowych bibliotekach z exlibrisami ich przedwojennych właścicieli”. Edukacja pierwszych dwóch pokoleń przesiedleńców i osadników przebiegała pod znakiem wpajania wrogości lub w najlepszym razie nieufności wobec Niemców, a jednocześnie – jak zauważył historyk literatury i poeta Stanisław Bereś, również wrocławianin – cały kosmos