Prom. Remigiusz Mróz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Prom - Remigiusz Mróz страница 14

Prom - Remigiusz Mróz Ślady Zbrodni

Скачать книгу

szalupy okazała się jednak stabilnym podłożem. Katrine stanęła na niej pewnie, a potem zeszła do łodzi. Wpadła na pomysł, że gdyby udało im się dostać do innych pasażerów, mogliby ewakuować choćby część. Sprawdziła zaczepy trzymające łódź i pokręciła głową. Cały system był zautomatyzowany, nie widziała żadnego sposobu, by uruchomić go ręcznie.

      Katrine odwiązała linę, wyjęła zza paska spodni pistolet sygnałowy i weszła do korytarza. Poza cichym zawodzeniem systemu wentylacyjnego nie było nic słychać. Ruszyła powoli przed siebie, przeklinając w duchu czerwone oświetlenie awaryjne. Napawało ją grozą i sprawiało, że każdy krok był okupiony wysiłkiem.

      Po kilkunastu metrach dotarła do zakrętu. Gdzieś w oddali słyszała walenie w drzwi, najwyraźniej przynajmniej jeden z pasażerów nadal próbował wydostać się z kajuty.

      Przypuszczała, że większość ludzi znajdowała się już w częściach wspólnych. Prom podpływał do portu, mało kto miałby powód, by się ociągać.

      Naraz przemknęło jej przez myśl, że najliczniejsza grupa musi być uwięziona na jednym z trzech pokładów samochodowych. Morgenrøde miał służyć przede wszystkim jako środek przeprawy promowej dla zmotoryzowanych – i to właśnie ich było najwięcej podczas tego rejsu.

      Zamarła. Jeśli zamachowcowi zależało na jak największych żniwach śmierci, to właśnie tam mógł upatrywać swojej szansy.

      Potrząsnęła głową, powtarzając sobie w duchu, że powinna skupić się na małych krokach do celu. Najpierw rozeznanie, potem próba kontaktu z ludźmi na zewnątrz, ostatecznie ewentualne działanie.

      Nagle za jej plecami rozległ się trzask. Odwróciła się, odruchowo wyciągając przed siebie pistolet. Niespokojna wyobraźnia natychmiast zarysowała przed jej oczami wizję racy trafiającej w ciało terrorysty. Rozbryzg krwi, a właściwie wybuch wnętrzności, jaki z pewnością wiązałby się z trafieniem.

      – Spokojnie! – krzyknął Bærentsen. – To ja.

      – Miałeś czekać, do cholery.

      Wyszedł zza zakrętu i spojrzał niepewnie na pistolet.

      – Uznałem, że szkoda czasu.

      – Następnym razem…

      – Idziemy? – wpadł jej w słowo. – Czy dyskutujemy?

      Pokręciła bezradnie głową, po czym obróciła się i bez słowa ruszyła przed siebie. Nie chowała broni, wychodząc z założenia, że ciężar pistoletu w dłoni trochę ją uspokoi.

      Zasadniczo nie powinna się spodziewać, że zamachowiec kręci się gdzieś tutaj. Z pewnością zajął mostek lub inne miejsce, z którego mógł kontrolować rozwój wydarzeń. Przerażony umysł robił jednak swoje.

      Wkrótce okazało się, że wyobraźnia jest jej najmniejszym problemem. To rzeczywistość była niebezpieczna.

      Gdy minęli kolejny zakręt, Katrine znieruchomiała. Wpatrzyła się przed siebie i wstrzymała oddech, jakby powietrze było zatrute. Kilka kroków przed nimi na zakrwawionym dywanie leżały zwłoki. Pierwsza ofiara zamachowca.

      Jóhan cofnął się o krok. Ellegaard szybko zebrała się w sobie. Przykucnęła przy leżącej na wznak kobiecie i przyjrzała się obrażeniom. Kilka ran kłutych w okolicach mostka. Tyle wystarczyło.

      Podniosła z niepokojem wzrok. Nie mogła opędzić się od myśli, że znajdują się bliżej zabójcy, niż się spodziewała.

      Sobota, 14 stycznia, godz. 15.20

      Nagranie, które Sigvald puścił Hallbjørnowi, było niezbyt dobrej jakości. Krótki manifest wygłoszony przez terrorystę zarejestrował komórką jeden z gapiów znajdujących się na przylądku Kirkubønes. Szybko przesłał je policji, choć zaznaczył przy tym, że aby złapać zasięg, musiał podjechać w kierunku Argir.

      – Co sądzisz? – mruknął Nolsøe.

      Hallbjørn wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i przez chwilę obracał ją w dłoni.

      – Że niewiele słychać.

      – Ale ogólny sens łapiesz, Olsen.

      Owszem, łapał, choć bynajmniej go nie rozumiał. Podobnie było jednak w wypadku każdego innego aktu terrorystycznego, o jakim słyszał.

      – Wiadomo, kim jest ten człowiek? – zapytał.

      – Nie. Natychmiast rozesłaliśmy listę pasażerów wszędzie, gdzie się dało, ale na razie nie ustalono, by ktokolwiek miał związki z Państwem Islamskim czy inną organizacją.

      – Tak zwanym państwem.

      – Tak, tak. Męczy mnie ciągłe dodawanie tego zastrzeżenia. Nie ma chyba nikogo, kto sądziłby, że to prawdziwe państwo, prawda?

      – Z wyjątkiem samych członków ISIS.

      Hallbjørn pstryknął w spód paczki papierosów i wyjął jednego. Zapalił, patrząc nie na ogień z zapalniczki, ale na chmury wiszące nad Kvívík. Nie miał wątpliwości, że opady śniegu ustały tylko na chwilę. Natura w tym roku naprawdę nie zamierzała odpuszczać.

      – Nie ma z nim żadnego kontaktu?

      – Słyszałeś jedyny komunikat, jaki nadał.

      – Ma przecież radio na pokładzie.

      – Ale najwyraźniej nie zamierza go użyć.

      – Jeszcze nie.

      Sigvald uniósł brwi.

      – Chce czegoś – dodał Olsen. – Gdyby chodziło o samo wysadzenie statku, już by to zrobił.

      Poczuł nieprzyjemne ciarki na plecach, gdy to powiedział. Na dobrą sprawę dopiero teraz uświadomił sobie, w jak wielkim niebezpieczeństwie znalazła się Katrine. Miał tylko nadzieję, że zaszyła się w bezpiecznym miejscu i postanowiła przeczekać zagrożenie.

      – W takim razie niespecjalnie potrafi to zakomunikować – mruknął Nolsøe.

      – Buduje sobie pozycję wyjściową do negocjacji. Im dłużej będzie przetrzymywał ludzi, im bardziej będą przerażeni, tym łatwiej…

      – Tak, tak.

      – Ale musi też wiedzieć, że czas nagli. Wezwaliście już posiłki z kontynentu?

      – Niemal natychmiast. Są na takie wypadki odpowiednie procedury, natychmiast wcieliliśmy je w życie.

      – No i? Co na to Dania?

      – Wysłali kilka jednostek.

      – Jakich?

      Nolsøe westchnął, patrząc w kierunku policyjnego parawanu.

      – Nic ci do tego, Olsen. I

Скачать книгу