Miasto noży. Wojciech Mucha
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto noży - Wojciech Mucha страница 3
Oczywiście, miał pietra, którego gasił tonem nieznoszącym sprzeciwu i zdecydowanym wyrazem dziobatej twarzy, schowanej teraz w cieniu kaptura, spod którego widać było zrolowaną na głowie biało-czerwoną kominiarkę – dowód na to, że to on wiedzie tu prym. Oprócz niego czarny komin miał tylko Małpa – to stawiało ich w hierarchii wyżej niż pozostałych, często przypadkowych uczestników wjazdu. Małpa wiedział, że jeśli ruszą na tamtych, starcie będzie nieuchronne. Gdyby zaatakowani zdecydowali się na ucieczkę, trafiliby na wysoki płot, który skutecznie by ją spowolnił. To samo czekało ich samych, gdyby napadnięci okazali się równymi przeciwnikami.
– Kto mi się wycofa, jest rozjebany – syknął Browarnik i pstryknął niedopałkiem w trawę. Nikt nie zaprotestował. Zaciągnął na twarz kominiarkę. – Jazda z kurwami! – krzyknął.
Puścili się biegiem w stronę stojących pod latarnią.
– Łooo–wcy – Psóóóów – Craaacoviaaa – wrzasnął Bartek, a reszta dołączyła się do okrzyku już po pierwszej sylabie. Paweł też wrzeszczał, podświadomie licząc, że może tamci uciekną i starcie będzie można zapisać na plus bez konieczności konfrontacji. Tamci, zaskoczeni, stanęli jak wryci. W ciemności nadbiegająca grupa wyglądała przerażająco – kominiarka w biało-czerwone pasy, twarze zamaskowane bandanami, kaptury na głowach i widoczne uzbrojenie. Małpa, Browarnik i Kiki biegli na początku, jak charty rzucone w pościg za uciekającym zającem, reszta bardziej truchtała i widać było, że nie palą się do awantury. Ostatni wlókł się tempem marudera, również licząc, że do niczego nie dojdzie albo przynajmniej – w najgorszym razie – że za chwilę będzie po wszystkim.
Napadnięci przeczuwali najgorsze. Nikt nie mógł dostrzec, że najstarszy z nadciągających nie ma jeszcze osiemnastu lat, a najmłodszy, wrzucony w sytuację, która przerastała go niemal tak samo jak wzór na pole trójkąta, przed dwoma tygodniami poszedł do szóstej klasy.
Po chwili otumanienia napadnięci zorientowali się w sytuacji i rzucili do ucieczki. Czterem udało się przeskoczyć wysokie ogrodzenie, dla reszty było już za późno. Pierwsze z ciosów, które na nich spadły, były chaotyczne, jakby zadawane przez nieumiejącego się bić ucznia, który – wykończony prześladowaniami – wreszcie postanowił się zemścić, bijąc na oślep i czym popadnie. Kilka osób kopało zwiniętego pod szkolnym murem nastolatka w granatowym dresie z żółtymi lampasami. Inny z napadniętych, łysy osiłek w wytartej dżinsowej kurtce i wojskowych spodniach, podjął próbę walki na pięści, i zapewne by ją wygrał – był wyższy i silniejszy od każdego z napastników. Szczęśliwie jednak udało się go obalić, waląc młotkiem w ramię.
– Po nogach, po nogach, nie po głowie! – krzyknął Małpa, widząc, że Kiki zamachuje się palikiem na głowę leżącego, chowającego twarz w ramionach Turonia. Przed tygodniem Turoń skroił pod kościołem koszulki dwóm małolatom, którzy z głupoty lub nierozwagi postanowili wracać z meczu, nie dość że sami, to jeszcze autobusem przejeżdżającym przez teren Wisły. Pech chciał, że Turoń i reszta ustawili się wówczas na przystanku i od razu wypatrzyli wrogów. Młodych wywleczono z autobusu i po szybkiej kontroli odkryto koszulki. I choć skończyło się na kilku kopniakach, obaj wracali na osiedle nadzy od pasa w górę. Dzisiejszy wjazd pod szkołę miał być odwetem.
Oprócz Browarnika, Małpy i Kikiego – trójki prowodyrów wjazdu – reszta patrzyła na akcję z boku lub markowała ciosy, dodając sobie odwagi przekleństwami wyrzucanymi ledwo zmutowanymi głosami. Kopniaki, pięści i mało zdecydowane uderzenia przywleczonymi z parku kijami spadały na wiślackich z coraz mniejszym impetem. A potem zapadła cisza.
Z czterech nieszczęśników, którym nie udało się uciec, zostało dwóch. Turoń oberwał najbardziej, siedział na płask na ziemi i trzymał się za głowę. Drugi z niedobitków, ten w dresie, marzył tylko o tym, by niczym cyborg T–1000 z filmu o Terminatorze przetopić się przez ścianę wprost do szatni ósmej „D”.
Napastnicy nie wiedzieli, co z nimi zrobić, zwłaszcza że ofiary patrzyły na nich z przerażeniem, ewidentnie wciąż nie rozumiejąc, z kim mają do czynienia. Docierało do nich tylko, że zamaskowani mają tyle wspólnego z chuliganami z Łowców Psów, że mogą co najwyżej być ich chłopcami na posyłki lub asystować przy piwie przed meczem, i to tylko wówczas, gdy nie mówi się o niczym ważnym. Ten w dresie wykorzystał moment nieuwagi i czmychnął wzdłuż budynku. Turoń siedział skulony z głową w dłoniach, ale i on już chwilę temu odetchnął w duchu. Fakt, że od kilkunastu sekund nikt go nie uderzył i że – pomimo wszystko – nie krwawi, utwierdzał go w przekonaniu, że wjazdu dokonali tacy, jak on: aspirujący. Widział to zresztą po ich wątłych posturach i ciuchach, z których większość stanowiły, jeśli nie liche podróbki z Kleparza lub Tandety, to bezbarwne ubrania, jakich pełno na przeciętnym uczniu każdej szkoły. Tak, to był chcący się wykazać narybek, młodzi, których po obu stronach Błoń jest co najmniej kilkuset.
– To za małolacika, kurwo – ryknął Małpa, stojąc nad nim. Zamachnął się i uderzył go pasem w plecy, a Browarnik z całej siły kopnął go w goleń, tak że Turoń aż zwinął się z bólu, krzycząc w niebogłosy. Krzyk zagłuszył zbliżający się dźwięk syreny.
– Spierdalamy! – krzyknął ktoś i wszyscy rzucili się do ucieczki. Drogę do parku pokonali w kilkanaście sekund, kotłując się przez chwilę przy dziurze w ogrodzeniu. Wbiegli w alejkę, wrzucili kije pomiędzy ogródki działkowe. Ten z młotkiem postanowił jeszcze zakończyć wjazd mocnym akcentem i zadając drugi cios tego wieczora, wybił nim przednią szybę w starej skodzie 105, stojącej na końcu ślepej uliczki.