Miasto noży. Wojciech Mucha

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miasto noży - Wojciech Mucha страница 5

Miasto noży - Wojciech Mucha

Скачать книгу

stro­nę cen­trum mia­sta. Mło­dy za­ci­snął w kie­sze­niach pię­ści na nar­ko­tykach i czmych­nął mię­dzy blo­ki. Po chwi­li zza pa­wi­lo­nu po pra­wej stro­nie wy­ło­nił się nie­bie­ski volk­swa­gen trans­por­ter – ra­dio­wóz o nume­rze bocz­nym 187, a za nim – gra­na­to­wy po­lo­nez caro po­li­cji krymi­nal­nej. Oba wje­cha­ły w osie­dle na wy­ga­szo­nych świa­tłach.

      * * *

      W 1997 roku Kra­ków ma w naj­szer­szym miej­scu trzy ki­lo­me­try. Tyle wy­no­si od­le­głość od pół­noc­ne­go koń­ca mo­stu Pił­sud­skie­go do koń­ca uli­cy Dłu­giej. To tyl­ko tro­chę wię­cej niż w dzie­więt­na­stym stule­ciu, kie­dy tuż za Bra­mą Flo­riań­ską moż­na było spo­tkać han­dla­rzy sta­rzyzną i chło­pów z pod­kra­kow­skich wsi. To dla­te­go Bra­my nie zbu­rzo­no – miesz­kań­cy we­wnętrz­ne­go krę­gu krę­ci­li no­sa­mi, oba­wia­jąc się, że śmie­ci i smród z tar­go­wi­ska na Kle­pa­rzu będą wdzie­rać się w ob­ręb Ryn­ku.

      Dziś tury­ści pro­wa­dza­ni wko­ło Ryn­ku jak owce na pa­stwi­sku zba­cza­ją wpraw­dzie cza­sem z tra­sy i tra­fia­ją do owia­nej złą sła­wą i na­zna­czo­nej ko­mu­ni­stycz­nym ro­do­wo­dem No­wej Huty z jej so­cre­ali­stycz­ną od­mien­no­ścią, ale tu, na Kro­wo­drzę, Prąd­nik, Ko­złó­wek, Azo­ry, Pro­ko­cim, Wolę Du­chac­ką czy Kur­dwa­nów, nie za­pusz­cza­ją się nig­dy.

      Bo Kra­ków to Ka­zi­mierz, Sta­re Mia­sto, da­lej do Alej Trzech Wiesz­czów. Po prze­kąt­nej – ron­do Mo­gil­skie z są­da­mi i zruj­no­wa­nym „szkie­le­to­rem”, po prze­ciw­le­głej – Bło­nia i dwa sta­dio­ny – Wi­sły i Cra­co­vii. I ko­niec. Resz­ta Kró­lew­skie­go Mia­sta jest tak ni­ja­ka, że wy­sa­dzo­ny tu miesz­ka­niec przed­mieść Lip­ska, Cze­la­biń­ska lub przy­bu­da­pesz­tań­skiej Új­bu­dy czuł­by się jak w domu. To sy­pial­nie, na któ­rych koń­czą się li­nie ko­mu­ni­ka­cyj­ne i ko­lej­ne dni miesz­kań­ców. Lu­dzie żyją tu po swo­je­mu i je­dynie z ko­niecz­no­ści albo przez przy­pa­dek do­sta­ją się cza­sem w ob­ręb mu­rów Sta­re­go Mia­sta, jak dzie­więt­na­sto­wiecz­ne śmie­ci.

      * * *

      – Gdzie on jest? Już pra­wie pół­noc, a jutro idzie do szko­ły! – Mat­ka Mał­py cho­dzi­ła po kuch­ni, ner­wo­wo pa­ląc ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa. Caro, choć moc­ne jak ma­cho­ra, nie po­ma­ga­ły na ner­wy. Od­cho­dzi­ła od zmysłów, jak za­wsze, gdy syn nie wra­cał o umó­wio­nej go­dzi­nie. Zda­rza­ło się to już na tyle czę­sto, że ta wciąż atrak­cyj­na ko­bie­ta oprócz pa­pie­ro­sów mu­sia­ła zwięk­szyć też ilość kła­dzio­nej na wło­sy far­by, a co za tym idzie – czę­sto­tli­wość wi­zyt u fryzje­ra. – Ma­rek, zrób­że coś z nim, prze­cież ja osza­le­ję, a ty so­bie sie­dzisz jak ba­sza! – mó­wi­ła przez ścia­nę ma­łej kuch­ni do sie­dzą­ce­go na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem męża, któ­ry – jak co czwar­tek – oglą­dał talk show Na każ­dy te­mat.

      Na da­chu wie­żow­ca Pol­sa­tu wy­lą­do­wał he­li­kop­ter i wy­siadł z nie­go – nio­sło się z od­bior­ni­ka.

      Oj­ciec Paw­ła pew­nie i by coś zro­bił, pro­blem w tym, że nie za bar­dzo miał po­mysł co.

      – Co zdzia­łam? Dam mu za­kaz, to w ogó­le prze­sta­nie wra­cać ze szko­ły przed wie­czo­rem. Wi­dzisz, że nic do nie­go nie do­cie­ra, taki wiek – uciął, li­cząc, że to za­koń­czy ja­ło­wą dys­kusję.

      Tym­cza­sem w te­le­wi­zo­rze Ma­riusz Szczygieł, wy­stro­jo­ny w mod­ną, za­pi­na­ną na czte­ry guzi­ki, lśnią­cą czar­ną ma­rynar­kę, taką samą ko­szulę i zło­ty kra­wat, przed­sta­wiał go­ści. Pierw­szym miał być Pa­weł Kukiz. Ubra­ny w nie­od­łącz­ną skó­rza­ną kurt­kę mu­zyk przy­szedł, by opo­wie­dzieć o swo­im an­ty­kle­ryka­li­zmie…

      – Czy ty mnie w ogó­le słuchasz?! Wiek?! Ja w jego wie­ku cho­dzi­łam do li­ceum, a mat­ka po­zwa­la­ła mi wy­cho­dzić z ko­le­żan­ka­mi raz na mie­siąc, i to po­po­łu­dniem! Ty, chyba że o czymś nie wiem, byłeś w tech­ni­kum i oj­ciec też trzymał cię krót­ko! – krzycza­ła mat­ka.

      – Ka­siu, to były inne cza­sy, każ­dy musi się wy­szumieć. – Męż­czyzna wes­tchnął i pod­niósł się sprzed te­le­wi­zo­ra, zo­sta­wia­jąc roz­pra­wia­ją­cych o bi­skupach dzien­ni­ka­rza i mu­zyka. Wszedł do kuch­ni, sta­nął za żoną i ob­jął ją w pa­sie, chwyta­jąc dłoń­mi za bio­dra, po czym przy­warł do niej ca­łym cia­łem. – Z drugiej stro­ny, my też nie byli­śmy świę­ci… – wy­szep­tał z na­dzie­ją. Ko­bie­ta gwał­tow­nie od­wró­ci­ła gło­wę, gdy chciał lek­ko ugryźć ją w ucho, wy­sunę­ła się z ob­jęć i po­szła do du­że­go po­ko­ju, zo­sta­wia­jąc męża z rę­ka­mi w po­wie­trzu. Ten tyl­ko wes­tchnął i oparł się blat kuchen­ny.

      Po­de­szła do okna w du­żym po­ko­ju.

      – Zo­bacz, pusto na uli­cy, gdzie on znów łazi, prze­cież nie moż­na sie­dzieć u ni­ko­go do tej go­dzi­ny! Zrób coś, Ma­rek, bo mnie od­wio­zą do Ko­bie­rzyna*! – Głos ko­bie­ty przy­brał hi­ste­rycz­ny ton. Spu­ści­ła w dół ża­lu­zje i prze­krę­ci­ła je, cięż­ko wzdycha­jąc, po czym usia­dła na ka­na­pie i od­pa­li­ła ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa, wy­dmu­chu­jąc dym w stro­nę pod­ło­gi. Pa­weł był ich je­dynym dziec­kiem. Owszem, może za wcze­snym, uro­dził się, gdy mia­ła za­le­d­wie dzie­więt­na­ście lat, ale po­świę­ci­ła się dla nie­go roli mat­ki tak, jak tyl­ko umia­ła. Mar­twi­ła się o nie­go tak­że tak, jak tyl­ko mat­ka po­tra­fi.

      Oj­ciec Paw­ła wró­cił do po­ko­ju.

      – Do­brze. Przyj­dzie, to tym ra­zem po­roz­ma­wiam z nim po mę­sku – burk­nął.

      – Ani się waż go ude­rzyć, Ma­rek! – szyb­ko za­re­ago­wa­ła ko­bie­ta. Do­sko­na­le wie­dzia­ła, że w domu męża sznur od że­laz­ka zaj­mo­wał ho­no­ro­we miej­sce obok smyczy dla psa i dłu­giej po­nie­miec­kiej łyż­ki do bu­tów. To mia­ła być prze­stro­ga, by ani jemu, ani żad­ne­mu z jego ro­dzeń­stwa nie plą­ta­ły się po gło­wie głupie po­mysły. Ta­kie re­alia były za­pew­ne co­dzien­no­ścią w co drugim ślą­skim domu, gdzie twar­de ręce gór­ni­ków za­pew­nia­ły nie tyl­ko wikt, ale i były gwa­ran­cją ci­szy po szych­cie*. Z tego też po­wo­du ani Mar­ko­wi, ani pię­cior­gu jego ro­dzeń­stwa nie prze­szło na­wet przez myśl, by ła­do­wać się w ta­kie kło­po­ty, w ja­kie ła­do­wał się jego syn.

      Zre­zygno­wa­ny męż­czyzna opadł na ka­na­pę i wró­cił do Kuki­za i Szczygła, któ­rzy da­lej roz­pra­wia­li o pur­pura­tach i ka­ta­ba­sach.

      –

Скачать книгу