Miasto noży. Wojciech Mucha
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Miasto noży - Wojciech Mucha страница 4
W golfie zgasł silnik, ale z samochodu nikt nie wysiadł. Tylko ktoś przyklejony nosem do przyciemnionej folią szyby dostrzegłby w środku dwie postacie. Rozbłysła zapalniczka i szyba od strony pasażera opuściła się na kilka centymetrów. Wilgotne powietrze jesiennej nocy przyjmowało dym papierosa i niosło dźwięki muzyki z głośników.
– Love Parade 19971, dobry kocur. Nowość – powiedział Janusz zwany Hersztem, kiwając głową z uznaniem. Siedział rozparty w lotniczym fotelu i wielkimi palcami bębnił w kokpit nad schowkiem. – Wziąłem z giełdy w niedzielę, dopierdoliłbym basu, ale przypał – dodał, nie słysząc aprobaty kierowcy, Piotra Złotnickiego, Goldena.
Golden milczał, patrząc w szybę po swojej stronie. Wiedział doskonale, że może jedynie pochwalić tę łupaninę albo milczeć. Wolał milczeć i wypatrywać kłopotów za pasem trawnika oddzielającym parking od ulicy. Wypatrywał kłopotów, przed którymi mógł – a jeszcze bardziej tych, przed którymi nie mógł – uchronić go nóż, który leżał w skórzanej pochwie w półce drzwi auta. Był to nóż Gurkhów, krótka dwudziestocentymetrowa replika broni używanej przez nepalskich wojowników. Przesąd głosi, że taki nóż, raz wyciągnięty z pochwy, nie może wrócić na miejsce, nim nie zazna krwi. Piotr, co prawda, nie był przesądny, jednak za każdym razem, gdy wyjmował go – czy to do polerowania, czy zwyczajnie, ze znudzenia, by przyjrzeć się odbiciu w ostrzu – upuszczał nożem kroplę krwi z palca. Nigdy także nie pozwalał nikomu dotykać zakrzywionego ostrza.
– Małolacik brał pięć dych po dwa-pięć. Z poprzedniego pakietu się rozliczył, więc jak teraz też da mamonę, to mu zejdę na dwa--zero – mówił Herszt do milczącego szofera, obliczając, ile narkotyków może sprzedać nowy diler, na którego czekali. – Nawet, powiem ci, Piotrek, żre temat na tym osiedlu. Jak ma pięć dych, to z każdej dychy zrobi trzynaście gramów, zgoni je po trzydzieści złotych. Dla mnie tysiąc, na czysto pięćset, dla niego prawie też tysiąc – liczył na głos. – No, kurwa, chyba się mu opłaca, co? – rzucił tonem dobrego szefa, który właśnie odjął sobie od ust, by jego najlepszy pracownik mógł nakarmić wygłodniałą dziatwę.
Temat żarł. Marihuana schodziła coraz lepiej. W Polsce nastała era hip-hopu. Już nie tylko Karramba, Liroy i Wzgórze Ya-Pa 3 święciły tryumfy, ale pojawili się także Nagły Atak Spawacza, a przede wszystkim – poznański Slums Attack. Ich wydana zaledwie przed kilkunastoma tygodniami Zwykła Codzienność2 była przegrywana z kasety na kasetę, aż do zajechania materiału. Najwięcej dla biznesu Herszta i Goldena zrobił jednak śląski Kaliber 44 i ich psychodeliczna płyta Księga Tajemnicza. Prolog3. Życie osiedli stawało się tematem, a nastolatki zauważyły, że zwykła codzienność jest nie tylko ich lokalną sprawą, ale normą, jak kraj długi i szeroki. W tę zwykłą codzienność trzeba było wstawić choć trochę odmiany. I tu, jak ojciec najlepszy, pojawiał się Herszt i jego kierowany przez Goldena czerwony golf.
– Opłaca się, Janusz, wiadomo, że się opłaca. Tylko, kurwa, gdzie on jest? Stoimy tu jak pizdy i wystarczy, że byle suka nas zrepeci4 i jest koniec – odpowiedział Golden.
„Masz takich łepków trzydziestu tygodniowo, więc tobie też się opłaca”, dodał w myślach. Siedział wyprostowany, z głową wbitą w zagłówek samochodu, badając okolicę szarymi oczami. Był niewiele młodszy od Herszta, ale jego wysportowana sylwetka i względny brak nałogów (poza zamiłowaniem do golden americanów) zwiększały tę różnicę o kolejne kilka lat. Cotygodniowy objazd osiedli wykańczał go. Marzył, by być już w domu. Nie bez powodu. W torbie na tylnym siedzeniu samochodu, w niedbale rzuconym plecaku leżało jeszcze kilkanaście zawiniętych w folię aluminiową pakietów z marihuaną. Każdy skrupulatnie odważony na dziewięć gramów, skutecznie udających dziesiątkę. Przechwycenie takiej ilości to sława, awans i splendor dla każdego policjanta. Jeśli dodać do tego pliki banknotów wypychające kieszenie spodni Herszta, dostawało się gotowy materiał do wieczornego wydania Kroniki Krakowskiej, a może nawet ogólnopolskich Wiadomości.
– Nic nie bój, Złotnicki, nic się nie stanie, Małolacik zaraz będzie. Luz, blues, cappuccino – rzucił Herszt i odpalił kolejnego papierosa.
Zza pawilonu wyjechał krótki jelcz linii 154 i zatrzymał się na przystanku. Drzwi otworzyły się z sykiem, a wiekowy pojazd przechylił się lekko w stronę krawężnika. Do środka wsiadł jedyny wyczekujący. Jednocześnie przez tylne drzwi wyskoczyła postać w kapturze i szybkim krokiem skierowała się w kierunku golfa. Autobus odjechał w ostatnią tego dnia trasę, a ten, który z niego wysiadł, cisnął przed siebie, trzymając ręce w kieszeniach i co jakiś czas rzucając na boki nerwowe spojrzenia. Po chwili był już przy samochodzie.
– Soróweczka, kurwa, gnałem jak po ogień. Jeszcze teraz ostatnią piątkę puściłem i jednego studentowi – rzucił do Herszta. Ten opuścił szybę i oparty na łokciu, taksował go z pogardą. Małe oczka tkwiące głęboko w pokrytej kruczoczarnym zarostem, nalanej i znaczonej wieloletnimi zaniedbaniami twarzy wpatrywały się w młodego dilera i przewiercały go na wylot. Milczenie trwało długą minutę. Młody spuścił wzrok, udając, że jest mu on niezmiernie potrzebny przy grzebaniu w kieszeniach ortalionowej kurtki.
– Tu hajs. – Podał grubemu zwitek banknotów spięty gumką recepturką. Herszt bez słowa zerwał gumkę, oblizał paluch i przeliczył banknoty, z których większość stanowiły dziesięcio- i dwudziestozłotówki. Stęknął i bezskutecznie usiłował wepchnąć utarg do jasnych jeansów