Oficer i szpieg. Robert Harris
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Oficer i szpieg - Robert Harris страница 26
Wkładam petit bleu z powrotem do koperty i zamykam w swoim sejfie.
Nazajutrz Lauth znów do mnie przychodzi. Pracując do późnej nocy, złożył z kawałków szkic następnego listu. Niestety, jak to często bywa, Auguste nie zdołała zebrać wszystkich skrawków papieru i brakuje słów, a może nawet fragmentów zdań. Gdy czytam, Lauth przygląda mi się uważnie.
Doręczyć za pośrednictwem konsjerżki
Szanowny Panie
Żałuję, że nie rozmawiamy osobiście (…) na temat, który (…) Mój ojciec posiada wystarczające (…) fundusze niezbędne do dalszego (…) na warunkach określonych w (…) Wyjaśnię Panu, jakie powody nim kierowały, na początek muszę jednak Panu powiedzieć (…) Pańskie warunki dla mnie za ostre i (…) rezultaty tej (…) wyprawy. Proponuje mi (…) wyjazd, przy okazji którego moglibyśmy (…) do moich związków (…) do tej pory podchodził z dużą przesadą (…) wydałem już na te wyjazdy. Chodzi o to (…) porozmawiać z Panem jak najszybciej.
Przy okazji zwracam Panu szkice, które dostałem od Pana ostatnio – ale jeszcze nie wszystkie.
C
Czytam ten dokument kilkakrotnie. Nawet pomimo braków sens jest całkiem jasny. Esterházy przekazywał informacje Niemcom, w tym rysunki, za pieniądze, które wypłacał mu Schwartzkoppen. Teraz „ojciec” niemieckiego attaché – co zapewne jest eufemistycznym określeniem jakiegoś generała w Berlinie – protestuje, że cena jest zbyt wysoka jak za materiały wywiadowcze, które dostają.
– Oczywiście to może być pułapka – mówi Lauth.
– Owszem. – Już się nad tym zastanawiałem. – Jeżeli Schwartzkoppen odkrył, że czytamy to, co wyrzuca do śmieci, może postanowił wykorzystać tę wiedzę przeciwko nam. Bez trudu mógł podrzucać materiały do własnego kosza, żeby sprowadzić nas na fałszywy trop.
Zamykam oczy, próbuję się postawić na jego miejscu. Wydaje mi się nieprawdopodobne, by człowiek tak lekkomyślnie obnoszący się ze swoimi romansami i tak niedbale traktujący dokumenty nagle wykazał się podobną przebiegłością.
– Czy naprawdę takie działania z jego strony miałyby sens, biorąc pod uwagę gwałtowną reakcję Niemców, kiedy ujawniliśmy, że to oni opłacali Dreyfusa? – zastanawiam się na głos. – Dlaczego Schwartzkoppen miałby ryzykować, że wywoła kolejny wstydliwy skandal szpiegowski?
– Oczywiście nic z tego nie stanowi dowodu, panie pułkowniku – mówi Lauth. – Nie moglibyśmy potraktować ani tego dokumentu, ani petit bleu jako pretekstu do aresztowania Esterházyego, bo żaden z nich nie został do niego wysłany.
– To prawda.
Otwieram kasę pancerną i wyjmuję kartonową teczkę. Wkładam do niej brudnopis listu oraz petit bleu. Na okładce piszę „Esterházy”. Przychodzi mi na myśl, że oto jest paradoks świata szpiegów. Te dokumenty mają znaczenie wyłącznie wtedy, gdy wiadomo, skąd pochodzą. A skoro nigdy nie będzie można ujawnić źródła ich pochodzenia, ponieważ w ten sposób spalilibyśmy własnego agenta, w sensie prawnym są bezwartościowe. Nie mam ochoty pokazywać ich nawet ministrowi wojny ani szefowi sztabu generalnego, bo gdyby je zobaczył któryś z ich młodszych oficerów, mógłby rozpuścić plotki, że to tylko jakieś odtworzone śmieci. Wyciągam petit bleu z powrotem i pytam Lautha:
– Czy dałby pan radę sfotografować go i zakryć jakoś ślady podarcia, tak jak to pan zrobił z dokumentem Dreyfusa, żeby wyglądał na przechwycony w poczcie?
– Możliwe – odpowiada bez przekonania. – Tamten papier składał się jednak z sześciu kawałków, a ten z ponad czterdziestu. Ale nawet jeśli mi się uda, to strona z adresem, czyli najważniejsza w sensie dowodowym, nie jest ostemplowana, więc już na pierwszy rzut oka każdy się zorientuje, że ten list nie został wysłany.
– Może sami ją ostemplujemy? – proponuję.
– Bo ja wiem? – bąka z jeszcze większym powątpiewaniem.
Postanawiam nie drążyć tematu.
– W porządku – mówię. – Chwilowo zatrzymajmy wiedzę na temat tych dokumentów dla siebie. Na razie skupmy się na Esterházym, spróbujmy znaleźć jakieś inne dowody świadczące przeciwko niemu.
Widzę jednak, że Lautha wciąż coś gnębi. Marszczy czoło, zagryza wargę, wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nagle się rozmyśla. Wzdycha.
– Szkoda, że major Henry jest na urlopie, przydałby się tutaj – duka.
– Spokojna głowa. Henry już niedługo wróci – zapewniam go. – A do tej pory będziemy sobie z tym radzić we dwóch.
* * *
Wysyłam telegram do starego towarzysza broni z Tonkinu, Alberta Curé, majora w Siedemdziesiątym Czwartym Pułku Piechoty z Rouen, zawiadamiając go, że nazajutrz będę w okolicy i chętnie wpadłbym się z nim zobaczyć. Odpowiada mi jednym słowem: „Cudownie”.
Następnego dnia rano zjadam coś w barze na gare Saint-Lazare, po czym łapię pociąg do Normandii. Pomimo wagi mojej misji ledwo zostawiamy za sobą przedmieścia i wyjeżdżamy na otwarty teren, ogarnia mnie radosne podniecenie. Po raz pierwszy od wielu tygodni mogę się oderwać od biurka. Jest wiosna. Jadę w siną dal. Obok mnie leży zamknięta teczka, a za oknem, jak diorama, przesuwają się sielskie widoki – brązowo-białe krowy niczym lśniące ołowiane zabawki na bujnych zielonych łąkach, przysadziste szare kościoły i czerwone dachy wiosek Normandii, jaskrawe barki na spokojnych wodach kanału, piaszczyste ścieżki i wysokie krzaki zaczynające wypuszczać liście. To Francja, o jaką walczę… nawet jeśli tylko składając do kupy śmieci pruskiego pułkownika cierpiącego na nieustającą erekcję.
Niecałe dwie godziny później wjeżdżamy do Rouen i w spacerowym tempie wleczemy się wzdłuż Sekwany ku olbrzymiej katedrze. Nad szeroką rzeką pikują i krzyczą mewy; stale zapominam, jak blisko kanału La Manche leży stolica Normandii. Z dworca idę pieszo do koszar Pélissier, przez typowo garnizonową okolicę z koszmarnymi sklepikami, zakładami szewskimi oraz tym szczególnym rodzajem ponurych barów, zazwyczaj należących do byłych żołnierzy, w których miejscowi cywile nie są mile widziani. Siedemdziesiąty Czwarty zajmuje trzy wielkie dwupiętrowe budynki zbudowane naprzemiennie z pasów czerwonej cegły i szarego kamienia, wystające ponad szczyt wysokiego muru. Z zewnątrz garnizon można by wziąć za fabrykę, zakład dla obłąkanych albo więzienie. Po wylegitymowaniu przy bramie ordynans prowadzi mnie między dwoma budynkami koszar, przez plac apelowy z wciągniętą na maszt trójkolorową flagą, pośród platanów i koryt z wodą w kierunku pomieszczeń administracji po drugiej stronie.
Wchodzę po nabitych ćwiekami schodach na drugie piętro. Curé nie ma w gabinecie. Sierżant informuje mnie, że major akurat wybrał się na inspekcję ekwipunku, i proponuje, bym zaczekał. Pokój jest całkiem pusty, jeśli nie liczyć biurka i dwóch krzeseł. Wysokie okno z małymi szybkami jest lekko uchylone, więc do gabinetu wpadają odgłosy garnizonu i wiosenny wietrzyk. Słyszę stukot końskich kopyt o kocie łby w stajniach, rytmiczny krok kompanii maszerującej od strony drogi i orkiestrę ćwiczącą gdzieś