Echo z otchłani. Remigiusz Mróz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Echo z otchłani - Remigiusz Mróz страница 5
– Pytałem o coś, sukinsynu – dodał, nadal lustrując wzrokiem okolicę. Spodziewał się, że jeśli przetrwała tu jakaś grupa ludzi, mieszkańcy natychmiast popędzą do wraku. Wyspa była niewielka i niemal w całości zajęta przez wulkan – cały płaski teren w północno-zachodniej części można było przemierzyć truchtem.
Stwierdziwszy, że w pobliżu nikogo nie ma, Alhassan wrócił do roztrzaskanego wahadłowca. Podciągnął się na poszyciu i zajrzał do środka.
– Jeśli wyzionąłeś ducha, a ja tego nie widziałem, będę niepocieszony.
– Żyję… – odparł słabo Håkon.
– To wychodź. Pogoda piękna jak na Rah’ma’dul.
– Albo na Quae’hes.
– Gdzie?
– Tej planecie z pulsarem. Nie pamiętasz?
– Od tamtych przeskoków w czasie wszystko mi się zaczęło merdać. Wychodzisz?
Lindberg z trudem opuścił statek, w ostatnim etapie korzystając z wyciągniętej ręki Dija Udina. Ten dostrzegł, że towarzysz ma liczne urazy – wszystkie jednak zdawały się powierzchowne.
– Masz ryło zalane krwią – poinformował go. – Usiądź.
Posadził Lindberga przy promie, a potem jeszcze raz skontrolował okolicę. Do tej pory z pewnością ktoś powinien się tu zjawić.
– Daleko stąd jest to miasto? – zapytał Alhassan.
– To dość durne pytanie, nawet jak na ciebie, skoro nie wiem, gdzie się rozbiliśmy.
– W hałdzie piachu.
– Aha.
Håkon dotknął rękawem rozciętego łuku brwiowego, krzywiąc się. Ubranie natychmiast zabarwiło się na czerwono.
– Jedyne miasto, Edynburg Siedmiu Mórz, znajduje się na północy. Jeśli posadziłeś nas na równym terenie, to może dzielić nas od niego maksymalnie kilka kilometrów.
Lindberg przymknął oko, gdy strużka krwi spłynęła mu z czoła.
– Głębokie mam rozcięcia? – zapytał.
– Nie wiem.
– Sprawdź.
– Nie chcę patrzeć na twoją facjatę. Teraz wygląda gorzej niż kiedykolwiek wcześniej.
– Uratowałem ci tyłek, Alhassan, mógłbyś…
– Dobra, już dobra – uciął nawigator, po czym obejrzał obrażenia kompana. – Wezmę ze statku apteczkę – dodał, podnosząc się. – I dlaczego w ogóle mi pomogłeś?
– Bo wierzę, że możesz okazać się przydatny. Przecież ci mówiłem.
Dija Udin wszedł do kadłuba i zaczął przewracać pojemniki z racjami żywnościowymi.
– Równie dobrze sam mógłbyś sprawdzić, skąd ten pośpiech w wysłaniu Kennedy’ego. Alhassan zda się psu na budę.
– Jesteś przedstawicielem prastarej rasy – zaoponował Håkon słabym głosem.
– Tylko jednym z wielu klonów. W ogólnym rozrachunku jestem wart tyle, co Murzyn na polu bawełny w dziewiętnastowiecznej Wirginii.
– To porównanie nie od parady? – zainteresował się Skandynaw.
– Co?
– Mówiłeś mi kiedyś, że przebywałeś na Ziemi od dziewiętnastego wieku.
– Fakt, mówiłem – potwierdził Dija Udin, znajdując w końcu to, czego szukał. – Pamiętam też doskonale, w jakich okolicznościach. Torturowałeś mnie, sukinsynu.
– Który to był dokładnie rok, kiedy się tu zjawiłeś?
– Tysiąc osiemset czterdziesty pierwszy. Piękne czasy. Dwie Kanady połączyły się w jedno państwo, a Harrison został prezydentem USA. Biedny stary skurczybyk, kojfnął już w trzydziestym którymś dniu kadencji.
– Dija Udin…
– Thomas Cook zaczynał swoją działalność – ciągnął dalej rozrzewniony Alhassan. – Zorganizował pierwszą wycieczkę turystyczną na trasie z Leicester do Loughborough. Niestety cel był całkowicie haniebny. Pierwsi turyści chcieli dostać się na zlot abstynentów. Wyobrażasz sobie?
– Dija Udin…
– Czego? – zapytał, podciągając się na kawałku metalu.
Ledwo spojrzał na zewnątrz, a nie musiał już czekać na odpowiedź. Przed Håkonem stało kilkanaścioro ludzi, którzy przywodzili na myśl raczej mieszkańców jednej z planet dostępnych przez Terminal niż mieszkańców Ziemi. Dolną część ich twarzy zakrywały czarne, masywne maski, które w miejscu ust miały niewielką kratkę. Białka oczu mieli pokryte siatką czerwonych naczynek, a tęczówki i źrenice jakby wyblakłe. Kształt głowy także był nienaturalny niczym zduszony imadłem z obu stron.
Alhassan ostrożnie przełożył nogę przez kawałek poszycia, a potem opuścił się na piasek. Widział, że przybysze trzymają w dłoniach niewielkie urządzenia przypominające niegdysiejsze piloty. Nie ulegało wątpliwości, że to broń – na razie niewycelowana w nikogo.
– Co to ma być? – zapytał Dija Udin.
– Gospodarze, najwyraźniej.
– Nie wyglądają mi na twoich pobratymców.
– Bo przez kilkaset lat nie dostali nowej krwi – odparł astrochemik, gdy Alhassan przykucnął obok i podał mu apteczkę. – Jeszcze zanim rozpoczęła się Ara Maxima, ograniczona pula genetyczna tej wyspy doprowadziła do masowego występowania astmy i jaskry.
– W takim razie problem się pogłębił. Teraz mają jajowate łby.
– Jak faraonowie.
– Co?
– Egipskie rodziny królewskie nie mieszały krwi z ludźmi o niższym statusie społecznym, przez co zawierano małżeństwa wyłącznie z krewnymi. Zaowocowało to jajowatym kształtem głowy, który możesz zaobserwować na niektórych dziełach sztuki z Osiemnastej Dynastii.
– Żartujesz sobie?
– Nie.
– Mam na myśli to, że paplasz w najlepsze, a ci ludzie mają broń.
– Widzę, że mają – odparł Håkon, otwierając apteczkę.