Wygrane marzenia. Diana Palmer
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wygrane marzenia - Diana Palmer страница 5
– Będziemy się świetnie bawić! – oznajmiła. – Lubisz łyżwy?
– Dawno nie jeździłam – odpowiedziała zgodnie z prawdą.
Janey spojrzała z krzywą miną na jej lewą stopę i ortezę.
– Rany, no tak. Ale wyzdrowiejesz, prawda?
– Tak – odparła z uśmiechem.
– Jak to się stało? – spytał Torrance.
– Poślizgnęłam się na mokrych liściach i spadłam ze skarpy – skłamała, unikając jego wzroku. – Lekarz powiedział, że potrzeba sześciu miesięcy, żeby wszystko dobrze się zrosło. Za tydzień minie pół roku. Zalecił mi ćwiczenia, które muszę wykonywać codziennie, żeby zachować sprawność.
– Ale możesz już jeździć na łyżwach? – spytał, przechodząc do pokoju.
Przełknęła z trudem ślinę.
– Teoretycznie – odparła wymijająco. Miała nadzieję, że wystarczy, jeśli będzie pilnować Janey z trybun. Skończyła z łyżwami i nigdy więcej nie chciała ich wkładać.
Torrance wrócił z książeczką czekową.
– Dam ci zaliczkę. Musisz mieć przynajmniej na benzynę. – Wypisał czek i przekazał go Karinie.
Na widok kwoty zdębiała, ale nic nie powiedziała.
– Wracaj szybko.
– Wystarczy mi kilka godzin – wydukała.
– Jeśli trzeba cię zawieźć, poproszę kogoś z moich ludzi – dodał, spoglądając wymownie na jej kostkę.
– Nie, mogę prowadzić. Z prawą stopą wszystko w porządku.
– Okej. Postaraj się wrócić przed zmrokiem.
– Dlaczego? Po zachodzie słońca zmienia się pan w wampira? – wypaliła bez namysłu, a zaraz potem się zaczerwieniła. Ta uwaga była zbyt bezpośrednia.
Torrance powściągnął uśmiech.
– Nie, ale te drogi po zmroku bywają zdradliwe. Nie tylko z powodu śniegu. W lasach żyją wilki. – Wskazał głową otaczające ranczo tereny. – Chronimy je, ale chodzą w watahach i nie zawsze są przyjaźnie nastawione do ludzi.
– W samochodzie będę bezpieczna.
– Samochody się psują – zripostował. – Ten twój wygląda, jakby nadawał się już tylko na złomowisko.
– To porządne małe autko! – zaperzyła się. – A gdyby tak pan miał parę lat więcej i usłyszał, że nadaje się już tylko na cmentarz?
Uniósł gęste brwi.
– Samochody to nie zwierzątka.
– Cóż, ja swój właśnie tak traktuję – oświadczyła wyniośle. – Myję go i woskuję, i kupuję mu różne rzeczy.
– Zatem to chłopiec? – spytał żartem.
Poruszyła się niespokojnie, przenosząc ciężar na zdrową nogę.
– Tak jakby.
Zaśmiał się.
– Okej. Jedź się spakować i wracaj.
– Tak jest – odpowiedziała z uśmiechem. – I chętnie będę cię wozić na lodowisko – dodała, posyłając Janey ciepłe spojrzenie.
– Dziękuję! Łyżwy to moje życie! – wykrzyknęła uradowana.
Karina popatrzyła na nią i zobaczyła siebie, gdy była w tym samym wieku. Och, jakże ten czas leci!
– Pamiętaj, żeby wrócić przed zmrokiem – przypomniał Torrance. – Oprócz wilków mamy tu też mnóstwo jeleni. Często wybiegają przed jadące samochody. W zeszłym tygodniu mój brygadzista potrącił jednego i musiał oddać wóz do naprawy. Miał skasowany cały przód.
Położyła rękę na sercu i oświadczyła uroczyście:
– Wrócę z tarczą albo na tarczy.
– Naczytałaś się o Spartanach? – spytał ze śmiechem.
– Uwielbiam dzieje starożytne. Potrafię czytać o nich godzinami na iPhonie.
– To tak jak ja.
Nagle zadzwoniła jego komórka. Wyjął ją z etui, które nosił przy szerokim, skórzanym pasku.
– Co jest? – spytał szorstko.
Zapadła cisza.
– Cholera – wymamrotał, po czym przeniósł wzrok na Karinę. – No to w drogę.
– Tak jest. – Mrugnęła do Janey i wsiadła do samochodu, lecz zaraz westchnęła z jękiem, bo jak na złość nie chciał odpalić. Wiedziała, że pan Torrance na to patrzy i zrywa boki. Na pewno po czymś takim już nie zmieni zdania o jej małym autku.
Musiała się dostosować do życia na ranczu, bo Torrance nie uznawał stałych godzin pracy. Sam zresztą był nocnym markiem. Podczas pierwszej spędzonej tam nocy Karina słyszała, jak chodzi po domu o trzeciej nad ranem. Była ciekawa, dlaczego nie śpi. Jego ciężkie kroki zadudniły na korytarzu, gdy minął jej pokój i zszedł po schodach, a potem z dołu dobiegł chropawy głos i jeszcze jeden jakby przepraszający.
Dopiero rano się dowiedziała, o co chodziło. Jałówka, która jeszcze nie miała potomstwa, zaczęła się cielić, a Torrance poszedł pomóc odebrać poród.
– Mieliśmy kiedyś dojną krowę, której młode było ułożone w pozycji pośladkowej – skomentowała przy śniadaniu, gdy Torrance opisał ze szczegółami przebieg porodu. – Tata i jeden z kowbojów zdołali obrócić malucha, nie robiąc krzywdy krowie. Do weterynarza było jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Musieli działać szybko.
– Mieszkałaś na ranczu? – spytał.
Skinęła głową.
– Nie było zbyt duże, ale mój ojciec był miłośnikiem rasy red angus. Właśnie to bydło hodowaliśmy. Mieliśmy też kilka mieszańców black baldy.
Uśmiechnął się. Black baldy. Bydło mięsne.
– Pewnie je wszystkie nazwałaś – rzucił podchwytliwie.
– No tak – wyznała, a na widok rozbawionej miny Janey oblała się rumieńcem. – Ale tylko parę razy, zanim się dowiedziałam, po co tak naprawdę przyjeżdżają ciężarówki i dokąd je wywożą. To była bolesna lekcja. Tata zawsze mi mówił, że jadą do innych domów, gdzie dalej będą wieść