Wygrane marzenia. Diana Palmer
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wygrane marzenia - Diana Palmer страница 7
Karina zawahała się, ale skoro kobieta weszła ot tak, jak do siebie, to pewnie nie była nikim obcym.
– Nazywam się Karina Carter – odparła. – Pan Torrance zatrudnił mnie do opieki nad córką.
– Ach, ty jesteś tą nową nianią.
Karina rozciągnęła usta w uśmiechu.
– Zgadza się.
– Ja jestem Lindy Blair – przedstawiła się.
– Aaa, narzeczona pana Torrance’a – powiedziała Karina, kiedy dotarło do niej, z kim rozmawia. – Miło mi poznać.
Lindy Blair wpatrywała się w nią dłuższą chwilę, mierząc ją wzrokiem. Wreszcie złagodniała na twarzy, jakby uznała, że nowa pracownica w niczym jej nie zagraża.
– Micah miał dziś ze mną lecieć do Los Angeles na spotkanie biznesowe.
Karina nie wiedziała, co powiedzieć, więc tylko skinęła głową.
– Pójdę go poszukać – stwierdziła Lindy. – Pewnie siedzi w oborze z tym cuchnącym bydłem. – Skrzywiła się. – Ma tyle pieniędzy, a pomaga wyciągać rodzące się cielaki. Do czego to doszło…
Wyszła, nadal mamrocząc.
Zatem to jest jego narzeczona, pomyślała Karina.
Sprawiała wrażenie inteligentnej i wyglądała jak bizneswoman. Karina właśnie tak wyobrażała sobie przyszłą żonę bogacza. Lindy była też bardzo ładna i miała zgrabną figurę. Zdawało się jednak, że Janey za nią nie przepada. Może dla dzieci była mniej przyjemna niż dla niej. To oczywiste, że nie zachwyciła jej obecność drugiej kobiety w domu, ale chyba nie widziała w niej zagrożenia.
Dobre sobie, pomyślała w duchu.
Torrance, owszem, był przystojny, ale nic nie wiedziała o mężczyznach i nie po to tu przyjechała. Miała się zająć Janey i obmyślić jakiś plan na przyszłość, gdy już wyleczy kostkę.
Na ranczu było cielę, wymagające specjalnej opieki. Karina odkryła je już w pierwszym tygodniu pracy. Brygadzista Danny jakiś tam okazał się bardzo pomocny, kiedy spytała, czy może jej pokazać, co jeszcze trzymają w stodole oprócz ciężkiego sprzętu, którym rozwozili paszę i objeżdżali pastwiska.
– Tego używamy do transportu tych wielkich bel siana – wyjaśnił, pokazując palcem w dal. – A tym – wskazał dziwacznego pikapa – zaganiamy bydło albo szukamy zwierząt, które odłączyły się od stada.
– Myślałam, że ranczerzy zatrudniają w tym celu kowbojów, którzy jeżdżą konno.
– To prawda, ale stosujemy też inne metody. – Zaśmiał się. – Jeśli chodzi o szefa, to i tak nie do końca jego bajka. W pierwszej kolejności jest biznesmenem i nafciarzem, a ranczo dostał w spadku. Trochę to trwało, ale w końcu je pokochał. Tęskni za wielkim miastem, to widać. Mieszkał tam aż do śmierci ojca, który zostawił mu ten majątek. Zamierzał to wszystko sprzedać, ale wystosowano delegację.
– Delegację?
– Wszyscy kowboje, brygadziści, weterynarz, kowal, a nawet okoliczni mieszkańcy zebrali się i przyszli błagać, żeby ranczo zostało w rodzinie. Wokół niego ukształtowała się nasza społeczność. To nasze główne źródło utrzymania, a na tym odludziu trudno o dobrze płatną pracę. Dzięki ranczu mamy co włożyć do garnka. Gdy szef to zrozumiał, wycofał ofertę, i od tamtej pory tu mieszka. To było dziesięć lat temu. Można powiedzieć, że zdążył się zadomowić – stwierdził, lecz zaraz się skrzywił. – Ale teraz przymierza się do ślubu z tą rozrzutną blondyną. Pewnie w rok doprowadzi go do ruiny. Jej ostatni mąż wylądował na jakiejś karaibskiej wyspie i oprowadza turystów, bo po rozwodzie ona dostała wszystko. Miała naprawdę dobrego prawnika – dodał ze śmiechem.
– Sprawia wrażenie przyjaznej – wydukała Karina.
– Tak jak kobra… z daleka – zripostował z krzywą miną. – Nie powtarzaj nikomu, że tak powiedziałem. Rozumiesz, tuż przed zimą trudno o nową pracę.
– Nie wydam cię. Jedziemy na jednym wózku. Też byłoby mi trudno coś znaleźć.
– Nie przeszkadza ci to odosobnienie? – spytał, prowadząc Karinę utwardzonym przejściem przez część służącą za oborę.
– Wcale – skłamała. – Ładnie tu – dodała, mijając kilka niewielkich boksów.
Ona również tęskniła za światłami wielkiego miasta, tylko że te, które miała na myśli, biły z reflektorów na wielkich lodowych arenach w różnych zakątkach świata. Bardzo jej tego brakowało. Tych świateł, tych braw i tej muzyki… Och, ta muzyka!
– Mamy młodego byczka – przerwał jej rozmyślania. – Został porzucony przez mamę. Trzymamy go tutaj i karmimy butelką, dopóki nie będzie gotowy na wybieg.
– Och, jest przeuroczy! – wykrzyknęła Karina. Miał czarno-białą sierść i wielkie ślepia, którymi się w nią wpatrywał. – Mogę go pogłaskać?
– Pewnie. Jest już oswojony i potulny.
– Jak ma na imię? – Spojrzała na niego z figlarnym uśmieszkiem.
– Clarence. – Lekko się zaczerwienił i odchrząknął. – Nie mów szefowi. Nie cierpi, gdy nadajemy imiona bydłu mięsnemu.
– Bydło mięsne, aj. – Skrzywiła się.
– Możemy wystosować delegację – zasugerował, a Karina wybuchnęła śmiechem.
Usiadła na sianie obok malucha i pogładziła go ręką po łbie. Cielak położył jej głowę na kolanach, rozkoszując się czułym dotykiem.
Tymczasem Micah Torrance wrócił do domu i zdziwił się, nie mogąc znaleźć nowej pracownicy. Burt, jego kucharz i złota rączka, który przyjechał niedawno z zakupami, widział, jak Karina idzie za dom. Zaśmiał się i wskazał szefowi stodołę. Danny właśnie stamtąd wracał.
– Widziałeś nianię? – spytał go Micah.
– Tak. Jest w stodole z Clarence’em. – Urwał i przygryzł wargę na widok rozbawionej miny szefa.
– Z Clarence’em. Na litość boską, nie prowadzimy tu minizoo – rzucił krótko.
– Wiem, proszę pana.
– Clarence – prychnął Micah.
Minął Danny’ego, który ewakuował się do swojego wozu, i ruszył w stronę stodoły. Wszedł do środka i stąpając bezszelestnie po ceglanej ścieżce, dotarł do ostatniego boksu. Karina siedziała na sianie i głaskała małego byczka po łbie, obsypując go czułościami.
Z jakiegoś powodu