Zaklinacz. Donato Carrisi
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zaklinacz - Donato Carrisi страница 5
Przez kilka dni nie było doniesień o nowych zniknięciach. Wielu zaczęło myśleć, że podjęte środki i zabezpieczenia odniosły skutek, pozbawiając maniaka odwagi. Mylili się.
Porwanie piątej dziewczynki było najbardziej sensacyjne.
Miała na imię Caroline i jedenaście lat. Została porwana z własnego łóżka, gdy spała w pokoju sąsiadującym z sypialnią rodziców, którzy niczego nie zauważyli.
Pięć dziewczynek uprowadzonych w ciągu tygodnia. A potem siedemnaście dni spokoju.
Aż do tej chwili.
Aż do tych pięciu rąk zakopanych w ziemi.
Debby. Anneke. Sabine. Melissa. Caroline.
Goran przeniósł wzrok na krąg małych dołków. Makabryczne kółko pięciu rąk. Wydawało się, że słychać dziecięcą wyliczankę recytowaną przez ich właścicielki.
– Od tej chwili jest jasne, że nie chodzi o zwykłe zaginięcia – mówił Roche, ruchem ręki przywołując do siebie wszystkich na krótką odprawę.
Był to stały zwyczaj. Rosa, Boris i Stern podeszli i stanęli, ze wzrokiem wbitym w ziemię i rękami założonymi z tyłu.
– Myślę o osobniku, który ściągnął nas dzisiejszej nocy w to miejsce – zaczął Roche. – Który przewidział, że to wszystko się wydarzy. Jesteśmy tu, ponieważ on tego chciał, ponieważ on tak to sobie wyobraził. I zorganizował to wszystko dla nas. Bo to widowisko jest dla nas, moi państwo. Tylko dla nas. Przygotował je starannie, zawczasu wyczuwając smak tej chwili, naszą reakcję. Żeby nas zadziwić. Żeby nam zakomunikować, że jest wielki i potężny.
Słuchający go pokiwali głowami.
Kimkolwiek mógł być sprawca, działa bez przeszkód.
Roche, który już dość dawno temu włączył do zespołu Gavilę jako pełnoprawnego członka, zauważył, że kryminolog jest roztargniony, wpatruje się w coś, jakby próbował sformułować jakąś myśl.
– A co ty o tym myślisz, doktorze?
Goran wypowiedział tylko jedno słowo:
– Ptaki.
W pierwszej chwili wydawało się, że nikt nie wie, o co mu chodzi.
– Nie zwróciłem na nie uwagi po przyjeździe i zrobiłem to dopiero teraz. To dziwne. Posłuchajcie…
Z ciemnego lasu dobiegały głosy tysięcy ptaków.
– Śpiewają – zdumiała się Rosa.
Goran odwrócił się do niej i pokiwał głową.
– To reflektory… Wzięły te światła za początek świtu. I śpiewają – zauważył Boris.
– Wydaje się wam, że jest w tym jakiś sens? – podjął Goran, tym razem patrząc na nich. – A jednak jest… Pięć rąk zakopanych w ziemi. Członki. Bez ciał. Można by pomyśleć, że brak w tym wszystkim prawdziwego okrucieństwa. Bez ciał nie ma twarzy. Bez twarzy nie ma konkretnych jednostek, nie ma osób. Musimy zadać sobie tylko pytanie: „Gdzie są te dziewczynki?”. Bo tu ich nie ma. Nie możemy spojrzeć im w oczy. Nie możemy stwierdzić, że są takie jak my. Ponieważ w istocie nie ma w tym niczego ludzkiego. Są tylko członki… Żadnego współczucia. On nam na nie nie pozwolił. Pozostawił nam tylko strach. Nie można poczuć litości dla tych małych ofiar. Chce nam tylko dać do zrozumienia, że nie żyją… Widzicie w tym jakiś sens? Tysiące ptaków w ciemnościach, zmuszonych do krzyku wokół światła, które nie miało prawa się pojawić. My ich nie widzimy, ale one nas obserwują – tysiące ptaków. Czym one są? Zwyczajnym zjawiskiem. Ale także ofiarami iluzji. A trzeba uważnie przyglądać się iluzjonistom: czasami zło nas okłamuje, przybierając kształt najprostszych rzeczy.
Milczenie. Po raz kolejny kryminolog uchwycił drobne, ale doniosłe znaczenie symboliczne. To, czego inni często nie potrafili dostrzec albo – jak w tym przypadku – usłyszeć. Szczegółów, zarysów, odcieni. Delikatnej otoczki rzeczy, mrocznej aury, w której kryje się zło.
Każdy morderca ma „plan”, precyzyjny szablon, który dostarcza mu satysfakcji, napawa dumą. Najtrudniejszym zadaniem jest zrozumieć tę jego wizję. Właśnie dlatego znalazł się tu Goran. Dlatego został wezwany. Aby odkrył to niewytłumaczalne zło, wykorzystując swoją wiedzę.
W tym momencie zbliżył się do nich jeden z pracowników technicznych w białym kombinezonie i z zakłopotaną miną zwrócił się do inspektora:
– Panie Roche, mamy pewien kłopot… tych rąk jest sześć.
2
Nauczyciel muzyki przemówił.
Ale nie to ją uderzyło. I to nie po raz pierwszy. Wielu osobników mieszkających samotnie wypowiada na głos swoje myśli, gdy przebywają w czterech ścianach własnego mieszkania. Zdarzało się, że także Mila mówiła do siebie, gdy była w domu.
Nie. Nowość polegała na czym innym. Wynagradzała ją za cały tydzień skrytego wyczekiwania spędzony w zimnym aucie, które zaparkowała naprzeciwko brązowego domu, aby śledzić przez małą lornetkę jego wnętrze, to, jak przemieszcza się ten człowiek około czterdziestki, otyły i o bladej cerze, który chodził spokojnie po swoim małym uporządkowanym świecie, powtarzając ciągle te same ruchy, jakby stanowiły pajęczą sieć znaną tylko jemu.
Nauczyciel muzyki przemówił. Ale nowością było to, że tym razem wypowiedział imię.
Mila patrzyła, jak na jego wargach pojawia się ono litera po literze. „Pablo”. Było to potwierdzenie, klucz umożliwiający wejście do tego tajemnego świata. Teraz już wiedziała.
Nauczyciel muzyki ma gościa.
Jeszcze zaledwie dziesięć dni temu Pablo był tylko ośmioletnim dzieckiem o kasztanowych włosach i żywych oczach, które uwielbiało kręcić się po dzielnicy na deskorolce. Pewne było jedno: jeśli Pablo szedł do sklepu na polecenie matki albo babci, brał deskorolkę. Spędzał całe godziny, jeżdżąc tam i z powrotem po ulicy. Dla sąsiadów, którzy patrzyli, jak przejeżdża pod ich oknami, mały Pablito – jak go wszyscy nazywali – stanowił część krajobrazu.
Być może także dlatego nikt niczego nie zauważył w tamten lutowy ranek w niewielkiej dzielnicy willowej, gdzie wszyscy znali się z imienia, a domy i żywoty mieszkańców były do siebie podobne. Na pustej ulicy pojawiło się zielone volvo combi – nauczyciel muzyki wybrał je zapewne dlatego, że było podobne do wielu innych rodzinnych aut zaparkowanych w wąskich alejkach. Spokój najzwyklejszego sobotniego poranka zakłócił tylko szum sunących powoli po asfalcie kół i jednostajne terkotanie deskorolki, która stopniowo zwiększała szybkość… Trzeba było sześciu długich godzin, aby ktokolwiek zorientował się, że wśród odgłosów tej soboty czegoś brakuje. Tego terkotania. I że w chłodzie poranka małego Pabla wchłonął skradający