Zaklinacz. Donato Carrisi
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zaklinacz - Donato Carrisi страница 9
Ale tego wszystkiego zwierzchnicy nie zauważyli. Położyli nacisk na jej zasługi, a zarazem unieśmiertelnili się na rytualnych zdjęciach dla prasy.
Mila nigdy nie brała udziału w tych efektownych konferencjach prasowych. Oficjalnym powodem było to, że wolała zachować anonimowość ze względu na przyszłe śledztwa. Ale tak naprawdę nienawidziła pozowania do zdjęć. Nie znosiła nawet własnego odbicia w lustrze. Nie dlatego, że nie była ładna, wręcz przeciwnie. Miała trzydzieści dwa lata, ale długie godziny w sali gimnastycznej pozbawiły ją wszelkich śladów kobiecości. Wszystkich tych miękkich krzywizn i zaokrągleń. Jakby jej płeć była czymś, co należy przezwyciężyć. Ale choć często wkładała męskie ubrania, nie nabrała męskich cech. Po prostu nie było w niej nic, co kazałoby myśleć o jej przynależności płciowej. I tak właśnie chciała wyglądać. Jej stroje były bezpłciowe: niezbyt obcisłe dżinsy, zdarte tenisówki, skórzana kurtka. To tylko ubrania, i koniec. Miały ją okryć i osłonić przed zimnem. Nie traciła czasu na ich dobieranie, po prostu je kupowała. Nawet po kilka jednakowych sztuk. To było dla niej bez znaczenia. Chciała wyglądać właśnie tak.
Niewidoczna wśród niewidocznych ludzi.
Być może także dlatego z powodzeniem dzieliła wydziałową przebieralnię z policjantami płci męskiej.
Od dziesięciu minut wpatrywała się w swoją otwartą szafkę, przebiegając w myślach wszystkie wydarzenia tego dnia. Jest coś, co powinna była zrobić, ale w tej chwili błądziła myślami gdzie indziej. A potem przeszywające ukłucie w udzie przywróciło ją do rzeczywistości. Rana się otworzyła, a ona bezskutecznie próbowała zatamować krew podpaską i plastrem. Skóra wokół rozcięcia była zbyt napięta i nie zdołała zszyć rany igłą i nitką. Być może tym razem powinna poradzić się lekarza, ale nie miała ochoty iść do szpitala. Za dużo pytań. Postanowiła założyć ciaśniejszy bandaż, mając nadzieję, że krwotok ustanie, a potem jeszcze raz spróbować zszyć ranę. W każdym razie powinna wziąć antybiotyk, żeby uniknąć zakażenia. Załatwi sobie fałszywą receptę od pewnego typka, który od czasu do czasu informuje ją o nowo przybyłych bezdomnych na dworcu kolejowym…
Dworce.
To dziwne, pomyślała. Podczas gdy dla całej reszty świata są tylko miejscem, przez które się przechodzi, dla niektórych stanowią koniec drogi. Zatrzymują się tam i już nigdy nie odchodzą. Dworce są czymś w rodzaju przedpiekla, gdzie gromadzą się zagubione dusze w oczekiwaniu, że ktoś przyjdzie, żeby je stamtąd zabrać.
Każdego dnia znika średnio od dwudziestu do dwudziestu pięciu osób. Mila dobrze znała statystyki. Nagle te osoby przestają dawać znaki życia. Znikają bez uprzedzenia, bez bagażu. Jakby rozpłynęły się w nicości.
Mila wiedziała, że w większej części są to ludzie wykolejeni, żyjący z narkotyków, doraźnych prac, gotowi splamić się jakimś przestępstwem, osobnicy, którzy bezustannie trafiają za kratki i wychodzą na wolność. Ale są też tacy – choć stanowią dziwną mniejszość – którzy w pewnym momencie życia postanowili zniknąć na zawsze. Na przykład matka, która poszła do supermarketu po zakupy i nie wróciła do domu, albo syn czy brat, którzy wsiedli do pociągu, aby nigdy nie dotrzeć do celu.
Mila uważała, że każdy podąża jakąś drogą. Jakąś drogą, która prowadzi do domu, do najbliższych osób, do tego, do czego jesteśmy najbardziej przywiązani. Zazwyczaj nią chadzamy, uczymy się jej od dziecka i każdy trzyma się jej przez całe życie. Ale zdarza się, że ta droga znika. Czasami zaczyna się od nowa w innym miejscu. Albo, po zatoczeniu koła, wraca do miejsca, w którym się skończyła. Lub też pozostaje jakby w zawieszeniu.
Jednak czasami ginie w mroku.
Mila wiedziała, że więcej niż połowa zaginionych wraca i opowiada jakąś historyjkę. Inni nie mają nic do opowiedzenia i podejmują tę samą egzystencję co przedtem. Jeszcze innym nie dopisuje szczęście, zostaje po nich tylko nieme ciało. Są i tacy, o których nigdy nie będzie żadnych wiadomości.
Wśród nich zawsze pojawia się jakieś dziecko.
Są rodzice, którzy oddaliby życie za wyjaśnienie, jak to się stało. Gdzie popełnili błąd. Jakie roztargnienie dało początek tej tragedii rozgrywającej się w ciszy. Co się stało z ich pociechą. Kto ją zabrał i dlaczego. Są tacy, którzy pytają Boga, za jaki grzech zostali ukarani. I zadręczają się przez resztę swoich dni, szukając odpowiedzi, albo umierają, zadając coraz więcej pytań. „Powiedzcie mi przynajmniej, czy umarło” – proszą. Niektórzy nawet sobie tego życzą, ponieważ chcą tylko płakać. Jedynym ich pragnieniem nie jest znalezienie pocieszenia, ale utrata nadziei. Ponieważ nadzieja zabija wolniej.
Mila nie wierzyła jednak w teorię „wyzwalającej prawdy”. Doświadczyła tego na własnej skórze za pierwszym razem, gdy odnalazła zaginionego. Powtórzyło się to w tamto popołudnie, gdy odprowadziła do domu Pabla i Elizę.
Powrót chłopca wywołał wesołe okrzyki w dzielnicy, radosne trąbienie i korowody aut.
W przypadku Elizy tego nie było, minęło za dużo czasu.
Po jej uratowaniu Mila zaprowadziła ją do specjalnego ośrodka, gdzie zajęli się nią ludzie z opieki społecznej. Nakarmili i dali czyste ubranie. Ciekawe, dlaczego zawsze się okazuje, że te ubrania są o jeden albo dwa rozmiary za duże, zastanawiała się Mila. Być może dlatego, że osoby, dla których są przeznaczone, zmarniały w ciągu tych lat zapomnienia i odnajdywano je na krótko przed całkowitym zaniknięciem.
Przez cały ten czas Eliza milczała. Pozwoliła zająć się sobą, godząc się na wszystko, co z nią robiono. Potem Mila powiedziała jej, że odwiezie ją do domu. Także wtedy nie powiedziała ani słowa.
Wpatrując się w swoją szafkę, młoda policjantka nie mogła nie przypomnieć sobie twarzy rodziców Elizy Gomes, gdy stanęła z nią w drzwiach ich mieszkania. Byli na to nieprzygotowani i nawet trochę zakłopotani. Być może myśleli, że ktoś przyprowadzi im dziesięcioletnią dziewczynkę, a nie tę wyrośniętą pannę, z którą nic ich już nie łączy.
Eliza była inteligentnym i bardzo wcześnie rozwiniętym dzieckiem. Szybko nauczyła się mówić. Pierwszym słowem, jakie wypowiedziała, było „May”, imię jej pluszowego misia. Jej matka zapamiętała jednak także jej ostatnie słowo: „jutro”, kończące zdanie: „Zobaczymy się jutro”, które wypowiedziała na progu domu, zanim poszła spać do przyjaciółki. Ale ten dzień nigdy nie nadszedł. „Jutro” Elizy Gomes jeszcze nie nadeszło. Za to jej „wczoraj” było bardzo długim dniem, który nie chciał się skończyć.
Podczas tego przedłużonego dnia Eliza kontynuowała w oczach rodziców żywot dziesięcioletniego dziecka, z pokoikiem pełnym lalek i prezentów gwiazdkowych, które gromadziły się koło kominka. Pozostała taka, jaką ją zapamiętano. Uwieczniona na urojonej „fotografii”, jaką zachowali w pamięci, niczym mieszkanka krainy czarów.
I chociaż Mila ją odnalazła, oni nadal czekali na dziecko, które utracili. Nie odzyskali spokoju.
Po uścisku przyprawionym łzami i przesadnym wzruszeniem pani Gomes zaprosiła je do domu i zaproponowała herbatę i biszkopty. Zachowywała się wobec córki tak, jak gospodyni zachowuje się wobec gościa. Być może z ukrytą nadzieją, że sobie pójdzie, zostawiając ją i jej