Czerwona kraina. Joe Abercrombie
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czerwona kraina - Joe Abercrombie страница 30
– Mam na imię Sufeen i przybyłem, żeby was ostrzec...
– Podobno jesteśmy otoczeni – zakpił Danard. – Jeśli poddamy się Inkwizycji, Averstock ocaleje.
Sheel skierował na Temple’a spojrzenie oczu w kolorze rozwodnionej szarości.
– Sam przyznasz, że to naciągana historia.
Nie miało znaczenia to, czy dotarli tutaj łatwą, czy trudną ścieżką, teraz bowiem istniała tylko jedna droga wyjścia – przekonać tego człowieka, że mówią prawdę. Temple zrobił najbardziej szczerą minę, na jaką było go stać. Taką samą jak wtedy, gdy przekonał Kahdię, że już nie będzie kradł, swoją żonę, że wszystko będzie dobrze, a Coscę, że można mu zaufać. Czyż oni wszyscy mu nie uwierzyli?
– Mój przyjaciel powiedział prawdę. – Wymawiał słowa powoli, ostrożnie, jakby rozmawiali w cztery oczy. – Chodźcie z nami, a uratujemy wielu ludzi.
– Kłamie. – Kościsty mężczyzna dźgnął Temple’a w bok głowicą miecza Sufeena. – Tam nikogo nie ma.
– Po co mielibyśmy tutaj przychodzić i kłamać? – Temple zignorował zaczepkę i nie spuszczał wzroku ze zniszczonej twarzy starca. – Co byśmy na tym zyskali?
– A po co w ogóle przyszliście? – spytał Sheel.
Temple na chwilę umilkł z na wpół otwartymi ustami. Może powiedzieć prawdę? To by przynajmniej było coś nowego.
– Mieliśmy już dosyć, że nigdy tego nie robimy.
– Hmm. – Najwyraźniej ich słowa odniosły jakiś skutek. Starzec odsunął dłoń od rękojeści miecza. Jeszcze się nie poddał. Do tego była daleka droga, ale zrobili na niej pierwszy krok. – Co się stanie, jeśli mówicie prawdę, a my się poddamy?
Zbyt wiele prawdy to zawsze błąd. Temple postanowił trzymać się faktów.
– Mieszkańcy Averstock zostaną oszczędzeni, obiecuję.
Starzec ponownie odchrząknął. Boże, z jego płucami było naprawdę niedobrze. Czyżby zaczynał im wierzyć? Czyżby ich plan miał szansę powodzenia? Czy nie tylko przeżyją ten dzień, ale dodatkowo ocalą innych ludzi? Czy Temple zrobi coś, z czego byłby dumny Kahdia? Ta myśl na chwilę napełniła jego samego dumą. Pozwolił sobie na uśmiech. Kiedy ostatnio czuł się dumny? Czy kiedykolwiek tak było?
Sheel otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ulec, poddać się... ale nagle znieruchomiał i ze zmarszczonym czołem popatrzył ponad ramieniem Temple’a.
Wiatr przyniósł słaby odgłos. Kopyta. Końskie kopyta. Temple podążył za wzrokiem starego buntownika i na porośniętym trawą zboczu doliny zobaczył galopującego jeźdźca. Sheel także go dostrzegł i ze zdziwieniem uniósł brwi. Wkrótce na zboczu pojawili się kolejni konni, było ich już kilkunastu.
– Nie – szepnął Temple.
– Temple! – syknął Sufeen.
Sheel szeroko otworzył oczy.
– Dranie!
Temple uniósł dłoń.
– Nie!
Usłyszał obok siebie stęknięcie, a kiedy obrócił się, żeby powiedzieć Sufeenowi, że to niewłaściwy moment, zobaczył swojego przyjaciela w morderczym uścisku z Danardem. Zapatrzył się na nich z otwartymi ustami.
Obiecano im godzinę.
Sheel niezdarnie dobył miecza przy wtórze zgrzytu metalu, a Temple chwycił starca za rękę, zanim ten zdążył się zamachnąć, i uderzył go głową w twarz.
Nie zastanawiał się nad tym, po prostu zadziałał.
Świat podskoczył mu przed oczami i Temple poczuł na policzku ciepły, chrapliwy oddech Sheela. Szamotali się i szarpali, a w pewnej chwili Temple dostał w twarz pięścią, aż zadzwoniło mu w uszach. Ponownie uderzył głową i poczuł, jak nos przeciwnika pęka pod jego czołem. Sheel zatoczył się do tyłu, a Sufeen stanął obok Temple’a z mieczem w dłoniach, najwyraźniej bardzo tym faktem zaskoczony.
Temple przez chwilę zastanawiał się, jak tutaj trafili oraz co powinni dalej zrobić.
Usłyszał brzęk cięciwy i szelest bełtu, który ich ominął. Chyba.
Potem zobaczył, jak Danard z trudem wstaje.
– Pierdoleni... – Jego głowa się rozpadła.
Temple zamrugał z twarzą zbryzganą krwią. Zobaczył, jak Sheel sięga po nóż, a wtedy Sufeen dźgnął starca mieczem. Przywódca buntowników zakaszlał skrzekliwie, gdy metal wślizgnął się w jego bok, i wykrzywiając twarz zacisnął dłoń na ranie, a krew wypłynęła mu spomiędzy palców.
Sheel wymamrotał coś, czego Temple nie zrozumiał, i ponownie spróbował dobyć noża, ale wtedy otrzymał cios mieczem tuż ponad okiem.
– Och – sapnął, gdy krew płynąca z dużego rozcięcia na czole zalała mu twarz. – Och.
Czerwone krople zbryzgały błoto, gdy starzec zatoczył się w bok, odbił od ganku swojego domu i upadł, przetaczając się z wygiętymi plecami, bezładnie uderzając dłonią o ziemię.
Sufeen na niego popatrzył.
– Chcieliśmy ocalić ludzi – wyszeptał. Na ustach miał krew. Padł na kolana, a miecz wypadł mu z bezwładnej dłoni.
Temple go chwycił.
– Co... – Nóż, który oddał Danardowi, sterczał między żebrami Sufeena, wbity aż po rękojeść, a koszula zwiadowcy szybko robiła się czarna. To było bardzo małe ostrze, ale w zupełności wystarczyło.
Pies wciąż szczekał. Sufeen upadł na twarz. Kobieta z kuszą zniknęła. Czy gdzieś przeładowuje broń i za chwilę się pojawi, gotowa do strzału? Temple pewnie powinien poszukać schronienia.
Nie ruszał się z miejsca.
Odgłos kopyt stał się głośniejszy. Krew rozlewała się w błotnistą kałużę wokół rozpłatanej głowy Sheela. Chłopak powoli się wycofał, po czym puścił się chwiejnym truchtem, wlokąc za sobą okaleczoną nogę. Temple patrzył, jak młodzieniec ucieka.
Nagle zza rogu karczmy wyjechał Jubair z wysoko uniesionym mieczem. Błoto bryzgało spod kopyt jego potężnego wierzchowca. Chłopiec próbował skręcić, postawił kolejny rozpaczliwy krok, ale ostrze trafiło go w ramię i rzuciło na drugą stronę ulicy. Jubair minął go w wielkim pędzie, coś przy tym wykrzykując. Za nim jechali kolejni jeźdźcy. Ludzie uciekali. Wrzeszczeli. Ich głosy z trudem przebijały się przez tętent kopyt.
Obiecano im godzinę.
Temple