Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 3

Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz

Скачать книгу

Barcika i lekceważących docinków Mańki, a zwłaszcza przyglądanie się ich jedzeniu, było ponad jego siły. Przecie sam już drugi dzień nic nie miał w ustach poza papierosami, na które chował ostatnie grosze.

      Przechodząc obok wędliniarni, skąd zalatywał go nęcący zapach kiełbas, wstrzymywał oddech. Starał się odwracać głowę od okien sklepów spożywczych, a jednak głód nie dawał o sobie zapomnieć.

      Nikodem Dyzma jasno sobie zdawał sprawę z faktu, że żadne pomyślniejsze perspektywy dlań nie istnieją.

      Czy to go przerażało? Bynajmniej. Psychika Nikodema Dyzmy pozbawiona była, na szczęście, elementu wyobraźni. Zasięg jego przewidywań i planów nie przekraczał granic najbliższych dni i tak jak ubiegły tydzień wegetował dzięki sprzedanemu zegarkowi, tak następny mógłby przeżyć spieniężywszy frak i lakierki.

      Wprawdzie nabycie tego stroju kosztowało go wiele wyrzeczeń i ograniczeń, wprawdzie z tym strojem wiązał nadzieję na łatwy chleb fordansera i na radykalną poprawę swoich opłakanych warunków materialnych – teraz jednak, gdy po wielokrotnych zabiegach przekonał się, że nikt go na fordansera nie weźmie, bez bólu postanowił rozstać się z tym wspaniałym ubiorem.

      Zbliżała się już szósta, gdy powziął ostateczną decyzję i zawrócił ku domowi.

      W mieszkaniu była tylko Mańka, wątła brunetka o nerwowych ruchach. Widocznie miała dziś wyjść na wieczór, bo siedziała przy oknie i malowała się. Że zaś siedziała na jego walizie, Dyzma, nie chcąc jej przeszkadzać, ulokował się w kącie i czekał.

      Dziewczyna odezwała się pierwsza:

      – A odwróć się pan teraz, bo będę się przebierała.

      – Nie patrzę – odparł.

      – To i dobrze, bo od oskomy zęby się psują.

      Zaklął. Dziewczyna roześmiała się krótko i ściągnęła sukienkę. Nikodem istotnie nie zwracał na nią uwagi, chyba o tyle tylko, że irytowała go do ostateczności. Z jakąż satysfakcją zamknąłby garścią jej usta i wyrzucił za drzwi. Dokuczała mu systematycznie, zawzięcie, z jakąś niezrozumiałą dlań pasją. Nie obrażało to jego ambicji męskiej, gdyż życie nie dało mu dotychczas warunków, w których ta mogłaby się rozwinąć. Nawet nie dotykało to jego godności ludzkiej, ponieważ nigdy jej nie miał w wygórowanym stopniu, nie odczuwał zaś w danym wypadku różnicy socjalnej między sobą, bezrobotnym „pracownikiem umysłowym”, a tą dziewczyną. Po prostu miał dosyć tego ustawicznego dogryzania.

      Tymczasem Mańka ubrała się, narzuciła na ramiona chustkę i stanąwszy przed Dyzmą wyszczerzyła duże białe zęby.

      – No co, klasa dziewucha?

      – Poszła do cholery! – wyrzucił z wściekłością.

      Wzięła go dwoma palcami pod brodę, lecz szybko cofnęła rękę, gdyż Dyzma nagłym ruchem machnął pięścią, uderzając po wyciągniętej dłoni.

      – U, gadzina! – syknęła. – Obibruk, lajtuś! Bić się tu jeszcze będzie?! Patrzcie go, taka przywłoka…

      Mówiła jeszcze długo, lecz Dyzma nie słuchał. Zaczął otwierać walizkę, a w myśli obliczał, że za frak może dostać chyba z pięćdziesiąt złotych. Sam na Kercelaku zapłacił siedemdziesiąt. Na lakierkach też przyjdzie stracić z osiem, a może i dziesięć złotych.

      Dziecko poczęło drzeć się niemiłosiernie: po chwili przybiegła od sąsiadki Walentowa. Wówczas dopiero Mańka skończyła swą tyradę i, trzasnąwszy drzwiami, wyszła.

      Nikodem Dyzma otworzył walizę i wyjął frak.

      – Oho – uśmiechnęła się Walentowa – pan na bal pójdzie czy do ślubu?

      Nie odpowiedział. Złożył starannie spodnie, kamizelkę, frak, owinął paczkę gazetą i poprosił o sznurek. Wrócił i Walenty, kobieta wzięła się do odgrzewania kartofli na kolację i izbę znowu napełnił zapach topionego smalcu.

      – Panie Dyzma – zapytał Walenty – co pan idziesz na Kiercelak?

      – Na Kiercelak.

      – Dyć dziś sobota, Żydów nie ma, a swoje to rzadko kupują. A i to za psie pieniądze.

      Smalec skwierczał na patelni. Nikodem przełknął ślinę.

      – Niech będzie za psie.

      Nagle przypomniał sobie, że nie przeszukał kieszeni fraka. Szybko rozwinął paczkę, a we fraku chusteczka do nosa. Wziął oba znalezione przedmioty i wsunął do kieszeni marynarki. Jednocześnie namacał w niej coś nieznajomego. Jakby tektura… Aha, to ten znaleziony list. Zaproszenie.

      Ponownie wyjął z koperty i przeczytał. Na samym dole uderzył niespodziewanie w jego świadomość drobny druk: „Strój balowy – ordery”.

      Rzucił okiem na frak. Raut… Jedzenie, dużo jedzenia i to darmo…

      „Wariat jestem” – pomyślał, jednakże znowu uważnie przeczytał zaproszenie: „15 lipca rb. o godz. 8 wieczór”.

      Myśl nie dawała się odpędzić.

      – Panie Walenty, dziś piętnasty? – zapytał.

      – A piętnasty.

      – A która to godzina będzie?

      – A będzie i dziesiąta, ale teraz siódma.

      Dyzma stał chwilę nieruchomo.

      „A cóż mi zrobią? – pomyślał. – Najwyżej wyrzucą za drzwi. Zresztą, na pewno tyle ludzi tam będzie…”

      Wyjął przybory do golenia i zaczął się przebierać.

      Pracując w czytelni powiatowej, podczas długich godzin przedobiednich, kiedy prawie wcale nie było roboty, z nudów czytywał książki. Nieraz też trafił na opis balów i rautów, urządzanych przez różnych hrabiów i ministrów. Wiedział – o ile książki opisywały prawdę – że na takich wielkich przyjęciach zazwyczaj bywa wiele osób nieznających się wzajemnie i że zatem może mu się udać to, zdawałoby się ryzykowne, przedsięwzięcie. Zwłaszcza jeżeli nie będzie specjalnie wyróżniał się wśród gości.

      Barcikowie siedzieli przy stole, zajadając kartofle i popijając herbatę.

      „Jedzenie, dużo jedzenia – myślał Dyzma – mięso, chleb, ryba…”

      Umył się nad zlewem, rozczesał szorstkie włosy i naciągnął krochmaloną koszulę.

      – A nie mówiłam, że na wesele idzie – powiedziała Walentowa. Jej mąż obejrzał się na sublokatora i mruknął:

      – Co nam do tego.

      Dyzma z trudem dopiął sztywny kołnierzyk, zawiązał

Скачать книгу