Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 5
– Wyobraź sobie – zaczął pułkownik – że pan Dyzma miał przed chwilą incydent z tym bałwanem Terkowskim.
– Ach! To pan? Co ty mówisz? – ożywił się minister. – Słyszałem, słyszałem. No, no!
– Mało tego, uważasz – ciągnął pułkownik – gdy mu gratuluję, pan Dyzma powiada: „Terkowski to głupstwo, ale szkoda sałaty!” Uważasz, sałaty!
Obaj wybuchnęli śmiechem, a Dyzma wtórował im bez przekonania. Nagle minister urwał i powiedział znacząco:
– Los rozdętych wielkości. Pcha się, bestia, nachalnie, póki jej kto jasną cholerą w oczy nie zaświeci, a później jest mniej warta od…
– Od sałaty – podchwycił pułkownik Wareda.
Znowu zaczęli się śmiać, a minister, wziąwszy Dyzmę pod ramię, rzekł wesoło:
– W każdym razie, panie Dyzma, szczerze gratuluję. Szczerze. Gdybyśmy mieli w kraju więcej ludzi takich, jak pan, drogi przyjacielu, co to umieją nie dać w swoją kaszę dmuchać, inaczej byśmy stali. Potrzeba ludzi silnych.
Zbliżyło się jeszcze kilku panów. Zaczęła się ogólna rozmowa.
Nikodem Dyzma ochłonął. Napełniony żołądek i wypity koniak uspokoiły napięte nerwy. Początkowo zdawało mu się, że biorą go za kogoś innego, noszącego to samo nazwisko (a może jest tu w Warszawie jaki krewny?); później jednak skombinował, że po prostu uważają go za swego, i to pewno dlatego, że rugnął tego jakiegoś Terkowskiego. Kto to może być? Pewno też jakaś figura.
Rozważając sytuację doszedł do wniosku, że jednak najbezpieczniej będzie, gdy zaraz wyjdzie. Niepokoić go głównie zaczynał stojący opodal starszy pan, który wyraźnie śledził go wzrokiem. Odbywał nawet nieznaczne manewry, by zajrzeć Dyzmie w twarz.
„Ki diabeł, czego ten stary ode mnie chce?”
Odpowiedź przyszła szybko. Starszy pan zatrzymał przechodzącego kelnera i powiedział mu kilka słów, wskazując ruchem głowy Dyzmę. Kelner skłonił się i, zbliżywszy się do Dyzmy, zameldował:
– Ten pan prosi szanownego pana na sekundkę.
Nie było rady. O ucieczce nie mogło już być mowy. Nikodem zrobił trzy kroki i obrzucił siwego jegomościa ponurym spojrzeniem. Ten jednak uśmiechnął się szeroko i zaszczebiotał ugrzecznionym głosem:
– Najmocniej, najmocniej wielce szanownego pana przepraszam, ale o ile się nie mylę, to miałem zaszczyt poznać szanownego pana w zeszłym roku na zjeździe przemysłowców w Krakowie. Nie przypomina pan sobie? W kwietniu? Leon Kunicki?
Mówił szybko i nieco seplenił. Mała nerwowa ręka wysunęła się ku Dyzmie natarczywie.
– Leon Kunicki.
– Nikodem Dyzma. Ale myli się pan, w Krakowie nigdy nie byłem. Musiał to być ktoś do mnie podobny.
Staruszek zaczął przepraszać i sumitować się, przy czym wyrazy padały tak prędko, że Dyzma ledwie się mógł połapać w treści.
Tak, tak, oczywiście, stare oczy niedowidzą, dystrakcja, proszę darować, ale i tak bardzo się cieszy, tu prawie nikogo nie zna, to przykro, nie ma z kim paru zdań zamienić, a nawet miałby tu specjalny interes, dlatego właśnie prosił znajomka o wyrobienie zaproszenia, ale trudno sobie poradzić, gdy się jest starym…
– Nawet właśnie – ciągnął jednym tonem – właśnie się ucieszyłem, że pana spotkałem, i to akurat widząc, że pan w tak bliskich stosunkach jest z naszym czcigodnym panem ministrem rolnictwa, bo myślę sobie, znajomy, zrobi mi łaskę i przedstawi jakoś życzliwie panu ministrowi Jaszuńskiemu. Ale najmocniej, najmocniej przepraszam.
– Nie ma za co.
– O, nie, nie, oderwałem pana od miłej rozmowy z samym panem ministrem, ale, widzi pan, jestem prowincjonałem, u nas na wsi to tak wszystko, proszę wielce szanownego pana, kordialnie, po prostu…
„To się rozgadał” – pomyślał Dyzma.
– Tedy najmocniej przepraszam – seplenił staruszek – ale swoją drogą mógłby mi pan wyświadczyć serdeczną przysługę staremu, bo cóż to pana kosztuje.
– Jaką przysługę? – zdziwił się Dyzma.
– Ach, ja się nie narzucam, ale gdyby wielce szanowny pan tylko zechciał tak na przykład przedstawić mnie panu ministrowi, od razu inaczej, uważa pan, zacząłby mnie traktować, że to niby z przyjacielskiej rekomendacji.
– Z przyjacielskiej? – zdziwił się szczerze Dyzma.
– Che, che, che, niech się szanowny pan nie zapiera. Sam słyszałem rozmowę panów, stary jestem i niedowidzę, ale słuch mam dobry. Już ja ręczę, że jak pan mnie przedstawi, jak pan na przykład powie panu ministrowi: „Drogi panie ministrze, pozwól, że ci przedstawię mego starego dobrego znajomego Leona Kunickiego!” O! To zupełnie co innego…
– Ależ, panie! – protestował Dyzma.
– Ja się nie narzucam, jak się nie narzucam, che, che, che, ale byłbym stokrotnie, no stokrotnie wdzięczny, a cóż to pana kosztuje?
Wtem otwarto drzwi do sąsiedniej sali. Zrobił się ruch, lekki tłok przy drzwiach. Minister Jaszuński, mijając z dwoma panami Dyzmę i Kunickiego, uśmiechnął się do Dyzmy i rzekł do towarzyszy:
– Oto nasz bohater dzisiejszego wieczoru.
Kunicki niemal popchnął Dyzmę i zgiął się przed ministrem w ukłonie. Nie widząc innego sposobu, Dyzma wypalił:
– Pozwoli pan minister poznajomić się z panem Kunickim. To mój stary dobry znajomy.
Na twarzy ministra wyraziło się zdziwienie. Nie miał jednak nawet chwili czasu na odpowiedź, gdyż Kunicki, potrząsając jego ręką, wybuchnął całą tyradą, jaki to jest szczęśliwy z poznania tak znakomitego męża stanu, któremu ojczyzna, a specjalnie rolnictwo, a jeszcze bardziej leśnictwo, ma do zawdzięczenia, że do grobu nie zapomni tej chwili, bo sam, jako rolnik i przemysłowiec drzewny, umie cenić wielkie zasługi na tym polu, że nie wszyscy, niestety, podwładni pana ministra zdolni są zrozumieć wielkie jego myśli przewodnie, ale na to jest zawsze rada, że on, Kunicki, zaciągnął niespłacony dług wdzięczności wobec kochanego i łaskawego pana Dyzmy, który raczył go przedstawić.
Potok sepleniącej wymowy płynął tak wartko, że minister, coraz bardziej zdumiony, zdołał jedynie wymówić:
– Bardzo mi przyjemnie.
Gdy jednak natarczywy staruszek zaczął mówić o lasach państwowych w Grodzieńszczyźnie i o jakichś tartakach, które… –