Kariera Nikodema Dyzmy. Tadeusz Dołęga-mostowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kariera Nikodema Dyzmy - Tadeusz Dołęga-mostowicz страница 8
Wzruszyła ramionami.
– Jakby pan tak trzy noce z rzędu warował, jak pies, na ulicy i grosza nie widział, to też by pan z radości nie skakał.
Dyzmie zrobiło się przykro. Sięgnął do kieszeni i wyjął zwitek dziesięciozłotówki.
– Ja pannie Mani pożyczę. Czy dwadzieścia wystarczy?
Dziewczyna ze zdziwieniem przyglądała się pieniądzom. Wiedziała przecie, że sublokator jeszcze w południe grosza nie miał przy duszy. Skądże miałby teraz tyle banknotów? Chyba, chyba że gdzieś ukradł. Może dlatego właśnie nałożył frak. „Zresztą – pomyślała – co mi do tego?”
Nikodem wyciągnął do niej dwa papierki.
– Proszę.
Mańka zrobiła przeczący ruch głową.
– Nie chcę. Nie wezmę. I tak nie będę miała z czego oddać.
– No to i nie trzeba oddawać.
– Nie chcę. – Zmarszczyła brwi. – Widzisz go, bankier.
Odwróciła głowę i dodała cicho:
– Chyba że… Za darmo nie chcę. Chyba że pójdzie pan ze mną.
– Eee – bąknął Dyzma i zarumienił się.
Mańka spojrzała mu w oczy.
– Nie podobam się panu?
– To nie, czemu?
– Z pana to też mężczyzna! – wybuchnęła niespodziewanie ze złością. – Uuuu… kalosz!
Zawróciła się na pięcie i ruszyła wolnym krokiem ku domowi.
– Panno Maniu! – zawołał za nią. – Proszę zaczekać, pójdziemy.
Przystanęła, a gdy zrównał się z nią, powiedziała:
– Hotel też pięć złotych.
– Dobrze – odparł.
Szli wąskimi uliczkami w milczeniu.
Zaspany drab w pluszowej kamizelce otworzył im drzwi, wprowadził do małego brudnego pokoju i wyciągnął rękę. Dyzma zapłacił.
Przez szare butwiejące firanki wpadał snop jaskrawego słońca. W pokoju było duszno, parno i czuć było stęchliznę.
– Może by okno otworzyć? – zapytała Mańka.
– Późno już. Czas do domu. Pewno będzie dziesiąta – powiedział Dyzma.
Mańka przed małym lusterkiem rozczesywała gęste czarne włosy wyszczerbionym grzebykiem.
– Znalazł pan miejsce? – rzuciła obojętnie.
Nagle opanowała Dyzmę niepohamowana chęć zaimponowania Mańce. Wydobył z kieszeni wszystkie pieniądze i rozłożył je na stole.
– Zobacz – powiedział z uśmiechem.
Mańka odwróciła głowę i oczy jej szeroko się rozwarły. Długo przyglądała się rozrzuconym banknotom.
– Tyle forsy… tyle forsy… A to pięćsetki. Psiakrew!
Nikodem rozkoszował się efektem.
Dziewczyna chwyciła go za rękę.
– Słuchaj, miałeś „robotę”? – zapytała z podziwem.
Dyzma roześmiał się i ot tak, dla kawału, powiedział:
– Aha!
Mańka ostrożnie dotknęła końcami palców pieniędzy.
– Powiedz… powiedz – wyszeptała – chodziłeś na „mokrą robotę”?
Skinął głową.
Milczała, a w jej oczach malował się strach i podziw. Nigdy nie przypuszczała, że ten cichy sublokator, ten niedorajda…
– Nożem? – zapytała.
– Nożem.
– Ciężko było?
– Phi – odparł – ani zipnął.
Pokręciła głową.
– Ale forsy miał… Może Żyd?
– Żyd.
– Nie wiedziałam…
– Czegoś nie wiedziała? – zapytał Dyzma i zaczął chować pieniądze.
– Nie wiedziałam, że ty taki…
– To niby jaki?
– No taki…
Nagle przytuliła się do niego.
– A ciebie nie nakryją?
– Nie bój się, ja dam sobie radę.
– Nikt nie widział?… Może jakie ślady zostawiłeś? Trzeba bardzo uważać. „Gliny” to wiesz, oni po śladach palców nawet znajdą.
– Mnie nie złapią.
– A powiedz, miałeś pietra?
Roześmiał się.
– Nie ma o czym gadać. No, chodźmy do domu. A to masz dla ciebie na sukienkę.
Położył przed Mańką sto złotych. Dziewczyna zarzuciła mu ręce na szyję i raz po raz zaczęła całować w usta.
Szli do domu, nie rozmawiając po drodze. Nikodem z satysfakcją spostrzegł, że stosunek tej małej do niego zmienił się niemal z miejsca. Szybko zorientował się, że szacunek, graniczący z zachwytem, wzbudziły w Mańce nie pieniądze, lecz cała ta zmyślona historia bandycka. I chociaż pochlebiała mu ta zmiana, wstydził się, że na nią właściwie nie zasłużył. Dlatego za żadną cenę nie przyznałby się jej teraz, że wszystko było bajką.
– Uważasz, Mańka – rzekł, gdy wchodzili na schody – tylko w domu ani pary z gęby. Rozumiesz?
– No, pewno.
– A ja teraz będę musiał wyjechać na jakiś czas, żeby, rozumiesz… No, bezpieczniej.
– Rozumiem. Ale wrócisz?
– Wrócę.