Nocna droga. Kristin Hannah
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nocna droga - Kristin Hannah страница 2
Prolog
2010
Stoi na ostrym zakręcie na Nocnej Drodze.
W lesie jest ciemno, nawet w środku letniego dnia. Po obu stronach wiekowe, wybujałe świerki zbiły się w gęstwinę i przesłaniają słońce, tak wysoko ku niebu wznoszą się ich omszałe, strzeliste pnie. Sięgające kolan cienie kładą się przy zniszczonej wstędze asfaltu; powietrze znieruchomiało, jest ciche jak oddech wciągnięty do płuc. Wyczekujące.
Kiedyś ta droga zwyczajnie prowadziła do domu. Jakże łatwo się tędy jechało; skręcała bez zastanowienia na podziurawioną nawierzchnię, nawet nie zauważając stromizny po obu stronach. Wtedy jej myśli zaprzątało co innego, drobne sprawy codziennego życia. Obowiązki domowe. Rzeczy do załatwienia. Plany zajęć.
Oczywiście od lat nie przemierzała tej trasy. Kiedy mignął jej znak drogowy w kolorze spłowiałej zieleni, gwałtownie szarpnęła kierownicę; lepiej wypaść z drogi, niż znaleźć się w tym miejscu. Tak myślała aż do dzisiaj.
Ludzie na wyspie nadal rozmawiają o tym, co wydarzyło się latem dwa tysiące czwartego roku. Siedzą na barowych stołkach, na bujanych ławkach na werandzie i wypowiadają opinie, półprawdy, sądy, których nie mają prawa formułować. Myślą, że po przeczytaniu kilku szpalt w gazecie znają fakty. A to nie fakty są najważniejsze.
Jeżeli ktoś ją tu zobaczy, jak stoi przy pustej drodze w ocienionej zatoczce, wszystko znów odżyje. Będą wspominać tamtą noc sprzed wielu lat, kiedy deszcz zamienił się w popiół…
Część pierwsza
W życia wędrówce, na połowie czasu,
Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi,
W głębi ciemnego znalazłem się lasu.
Dante Alighieri, Boska komedia,
„Piekło”, pieśń I, przeł. Edward Porębowicz,
Warszawa 1975, s. 25
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
1
2000
Lexi Baill tak długo wpatrywała się w mapę stanu Waszyngton, aż drobne czerwone znaczki zaczęły tańczyć przed jej zmęczonymi oczami. Nazwy geograficzne miały w sobie coś nieuchwytnie magicznego; przywoływały krajobraz, który z trudem sobie wyobrażała – ośnieżone góry i wody u ich podnóży, drzewa wysokie i proste jak kościelne wieże, bezkresny błękit wolnego od dymu nieba. Oczami wyobraźni widziała orły siedzące na słupach telefonicznych i gwiazdy bliskie jak na wyciągnięcie ręki. Niedźwiedzie pewnie przemykały nocą przez ciche osiedla, szukając terenów, których niedawno były włodarzami.
Jej nowy dom.
Chciała myśleć, że właśnie tam jej życie się odmieni. Ale czy mogła w to wierzyć? Miała czternaście lat, więc nie wiedziała zbyt dużo, lecz przekonała się o jednym: dzieci objęte systemem można zwracać jak butelki po wodzie albo za ciasne buty.
Jej opiekunka społeczna obudziła ją wczoraj wcześnie i kazała się pakować. Znowu.
– Mam dobrą wiadomość – oznajmiła pani Watters.
Rozespana Lexi od razu wiedziała, o co chodzi.
– Kolejna rodzina. Wspaniale. Dziękuję, pani Watters.
– Nie jakaś rodzina. Twoja rodzina.
– Jasne. Oczywiście. Moja nowa rodzina. Będzie świetnie.
Pani Watters dała upust rozczarowaniu tym swoim ledwie słyszalnym westchnieniem.
– Byłaś bardzo dzielna, Lexi. Od tak dawna.
Lexi spróbowała się uśmiechnąć.
– Niech się pani nie martwi, pani W. Wiem, jak trudno jest gdzieś umieścić starsze dzieci. A rodzina Rexlerów była fajna. Gdyby mama nie wróciła, toby mi się z nimi ułożyło.
– Niczemu nie jesteś winna, wiedz o tym.
– Tak – odparła Lexi. Kiedy miała dobry dzień, potrafiła uwierzyć, że ludzie, którzy ją oddali, mieli włas-ne problemy. Kiedy miała zły dzień – ostatnio coraz częściej – zastanawiała się, co jest z nią nie tak, dlaczego tak łatwo ją zostawić.
– Masz krewnych, Lexi. Znalazłam twoją cioteczną babkę. Nazywa się Eva Lange. Ma sześćdziesiąt sześć lat i mieszka w Port George w stanie Waszyngton.
Lexi się ożywiła.
– Co? Mama mówiła, że nie mam krewnych.
– Twoja matka... myliła się. Masz rodzinę.
Lexi całe życie czekała na te bezcenne słowa. Jej świat był zawsze niebezpieczny, niepewny, jak statek płynący ku mieliźnie. Dorastała samotna, pomiędzy obcymi, zdziczałe dziecko współczesności walczące o okruchy jedzenia i troski, wiecznie niesyte i niezaspokojone. Większość tych przeżyć wyparła, ale kiedy się starała – za namową stanowego psychiatry – przypominała sobie, że była głodna, mokra, wyciągała rączki do matki, która jej nie słyszała albo nie dbała o nią, wyniszczona narkotykami. Pamiętała, że całymi dniami siedziała w brudnym kojcu, płakała i czekała, aż ktoś przypomni sobie o jej istnieniu.
Teraz wyglądała przez brudne okno autobusu Greyhound. Jej opiekunka siedziała obok, pogrążona w lekturze powieści.
Po przeszło dwudziestu sześciu godzinach zbliżały się wreszcie do celu podróży. Stalowoszare chmury wchłaniały czubki drzew. Deszcz rysował na szybie esy-floresy, zamazując widok. Tu, w stanie Waszyngton, było jak na innej planecie; znikły spalone słońcem, brązowe jak spieczony chleb góry Kalifornii Południowej i szara sieć zatłoczonych autostrad. Drzewa wybujały jak na sterydach, góry też. Wszystko wydawało się wyrośnięte i dzikie.
Autobus podjechał do niskiego terminalu w cementowym kolorze, zarzęził, szarpnął i stanął. Czarny dym kłębił się za oknem, przesłaniając przez chwilę parking, dopóki nie rozpłynał się w siekącym deszczu. Drzwi autobusu otworzyły się ze świstem.
– Lexi?
Usłyszała głos pani Watters i pomyślała: rusz się, Lexi, ale nie mogła. Podniosła głowę i popatrzyła na kobietę, która od sześciu lat była jej podporą. Za każdym razem, kiedy rodzina zastępcza rezygnowała