Demony zemsty. Beria. Adam Przechrzta

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta страница

Demony zemsty. Beria - Adam Przechrzta

Скачать книгу

-87c7-11e876bc16c3.jpg" alt=""/>

      Spis treści

       Karta tytułowa

       Cykl Wojenny Adama Przechrzty

       Rozdział pierwszy

       Rozdział drugi

       Rozdział trzeci

       Rozdział czwarty

       Rozdział piąty

       Rozdział szósty

       Rozdział siódmy

       Rozdział ósmy

       Rozdział dziewiąty

       Rozdział dziesiąty

       Rozdział jedenasty

       Zwroty i ciekawostki

       Karta redakcyjna

       Okładka

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      Rozdział pierwszy

      

Ze snu wyrwało mnie poczucie zagrożenia. Obudziłem się z bijącym jak oszalałe sercem, przez dłuższą chwilę usiłowałem wrócić do rzeczywistości, wreszcie zaczęły docierać do mnie dźwięki. Najpierw usłyszałem walenie w drzwi, później łomotowi zawtórowały gardłowe męskie głosy kontrapunktowane przez trzask repetowanej broni. Zwlokłem się z łóżka, spojrzałem na zegar – dochodziła druga w nocy. Ki czort? Sąsiadów miałem spokojnych, co nie znaczy, że miłych: gdyby zgromadzić wszystkie donosy, jakie na mnie nasmarowali, wygrałbym dzielnicowy konkurs zbierania makulatury.

      Narzuciłem szlafrok i poczłapałem do drzwi; przechodząc obok biurka, odruchowo wysunąłem szufladę i sięgnąłem po tokariewa, ale po namyśle odłożyłem pistolet. Bo i na co mógł mi się przydać? Pewnie Żora Malinin tłukł swoją babę, stąd i zamieszanie. A bo to pierwszy raz? Tyle że do tej pory dyscyplinował żonę w dzień i bez wielkiego szumu. Ot, gad! Może dostał premię i wystarczyło mu na drugą flaszkę? No, już ja mu wyjaśnię, że nie należy zakłócać nocnej ciszy!

      Rozmyślania przerwał mi potężny huk, zaraz potem kolejny. Zakląłem pod nosem i wypadłem na korytarz, zbiegłem piętro niżej. Pod mieszkaniem Malininów stało kilku uzbrojonych po zęby milicjantów, jeden leżał na posadzce w kałuży krwi. Pokaźna dziura w drzwiach nie pozostawiała wątpliwości, że gospodarz lokalu nie jest w najlepszym humorze. Nie siląc się na delikatność, złapałem rannego za kołnierz munduru i odciągnąłem na bok. Wyglądało, że dostał breneką. Tylko skąd u Malinina broń? Może polował? Myśliwy, kurwa jego mać!

      Pobieżnie zbadałem ranę pod obojczykiem, rozdarłem nieszczęśnikowi koszulę i założyłem prowizoryczny opatrunek.

      – Co tu się dzieje?! – rzuciłem gniewnie.

      Młody milicjant zamierzył się na mnie kolbą karabinu, ale inny, z oznaczeniami sierżanta na pagonach, powstrzymał go gwałtownym gestem.

      – Spokój! – warknął. – To pułkownik Razumowski!

      – Prze...przepraszam – wymamrotał blady na twarzy młodzik.

      Chłopak wyglądał, jakby miał zwymiotować.

      – Wejdź piętro wyżej, mam telefon, mieszkanie numer osiem. Zadzwoń po karetkę – poleciłem szorstko. – Tylko nie zarzygaj mi dywanu! Co się dzieje? – powtórzyłem, patrząc na plecy pędzącego do góry młodzieńca.

      – Malinin – odparł z obrzydzeniem sierżant. – Wywalili go z pracy i pije od tygodnia, dziś zabrakło mu forsy, więc wpadł w szał. Sąsiedzi usłyszeli krzyki. Kiedy przyjechaliśmy, ten gnojek się zabarykadował i zaczął strzelać przez drzwi. No i cały czas wrzeszczy, żeby mu przynieść wódkę.

      – Co z jego żoną i córką? – spytałem niespokojnie.

      – Nie wiadomo.

      – A mówiłem sto razy tej idiotce, żeby złożyła skargę na męża! Ech, baby!

      – Baby! – przytaknął sierżant z westchnieniem. – Lokatorka z dołu, niejaka Worobiowa, twierdzi, że słyszała wcześniej dwa strzały, dlatego do nas zadzwoniła...

      Zakląłem ponownie. Ira Worobiowa była złośliwą suczką i autorką przynajmniej połowy pisanych na mnie donosów, ale słuch miała doskonały i nigdy nie odważyłaby się wezwać milicji z błahego powodu. Trzeba sprawdzić, co z rodziną Malinina, tylko jak? Pierwszy, który spróbuje sforsować drzwi, skończy jak ten wykrwawiający się w kącie nieszczęśnik.

      – Czy któryś z was ma wódkę? – spytałem.

      – Wódkę? – wymamrotał sierżant, suchy, żylasty mężczyzna z sumiastym wąsem. – O tej porze? No i jesteśmy na służbie.

      – Przejdźcie się po mieszkaniach – poleciłem. – Potrzebuję wódki. A tego tu – wskazałem rannego – znieście na parter. Tylko ostrożnie!

      Po chwili zostałem sam, milicjanci rzucili się wypełniać polecenia. Przyłożyłem ucho do drzwi, ale usłyszałem jedynie chrapliwy, nieregularny oddech: Malinin musiał być naprany do nieprzytomności, jednak żeby nacisnąć spust, nie trzeba wiele siły.

      Gwałtowny tupot zmusił mnie do odwrócenia głowy, młody milicjant nie tylko odzyskał kolory, lecz wydawało się, że krew tryśnie mu z twarzy. Żeby mi tylko nie dostał apopleksji, pomyślałem. Słaba teraz młodzież, nie to, co dawniej.

      – Karetka już jedzie – zameldował głośno.

      Nieznacznym ruchem głowy nakazałem mu schować się za ścianą. W samą porę, bo w drzwiach pojawiła się kolejna dziura.

Скачать книгу