Pan Wołodyjowski. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Pan Wołodyjowski - Генрик Сенкевич страница 17
– Jak na białogłowę? Masz waćpan za białogłowę! Masz! Masz!
Ale pan Michał, lubo Basia zażyła swych cięć najznamienitszych, nic nie miał. Owszem, umyślnie począł rozmawiać z Zagłobą, aby okazać, jak mało dba o Basine ciosy.
– Odstąp waćpan od okna, bo pannie ciemno, a choć szabla większa od igły, za to ma panna mniej eksperiencji114 do szabli niż do igły.
Chrapki Basi rozdęły się jeszcze więcej, a czupryna spadła całkiem na błyszczące oczka.
– Waćpan mnie lekceważysz? – spytała dysząc mocno.
– Nie osobę, broń Boże!
– Nie cierpię pana Michała!
– Masz, bakałarzu, za twą naukę! – odpowiedział mały rycerz.
Po czym znów do Zagłoby:
– Dalibóg, że śnieg zaczyna padać.
– Ot, śnieg! Śnieg! Śnieg! – powtarzała przycinając Baśka.
– Baśka, dosyć! Ledwie już dyszysz! – wtrąciła pani stolnikowa.
– No, trzymaj waćpanna szablę, bo wytrącę!
– Zobaczymy!
– A ot!
I szabelka, wyfrunąwszy jako ptak z rąk Basi, upadła z brzękiem aż koło pieca.
– To ja sama! Niechcący! To nie waćpan! – wołała ze łzami w głosie panienka i chwyciwszy w mig szabelkę, znowu przycięła.
– Spróbuj waćpan teraz…
– A ot! – powtórzył pan Michał.
I szabelka znów się znalazła pod piecem.
Pan Michał zaś rzekł:
– Na dzisiaj dość!
Pani stolnikowa poczęła drgać i piszczeć głośniej jak zwykle, Basia zaś stała na środku izby, zmieszana, odurzona, dysząc mocno, gryząc wargi i tłumiąc łzy, które przemocą cisnęły się jej do oczu. Wiedziała, że tym bardziej będą się śmieli, jeżeli wybuchnie płaczem, i koniecznie chciała się wstrzymać, ale widząc, że nie zdoła, wypadła nagle z izby.
– Dla Boga! – zawołała pani stolnikowa. – Pewnie do stajni uciekła, a taka zgrzana… jeszcze ją zamróz chyci115. Trzeba chyba pójść za nią! Krzysiu, nie wychodź!
To rzekłszy wyszła i porwawszy ciepłą jubkę116 w sieni, biegła z nią do stajni, a za nią biegł Zagłoba, niespokojny o swego hajduczka.
Chciała wybiec i Drohojowska, lecz mały rycerz chwycił ją za rękę.
– Słyszałaś waćpanna zakaz? Nie puszczę tej ręki, póki nie wrócą.
I rzeczywiście nie puszczał. A była to ręka jakoby atłasowa, miękka; panu Michałowi wydało się, że jakiś strumień ciepły przepływa z tych cienkich palców w jego kości, sprawując w nich lubość niezwykłą, więc trzymał je coraz mocniej.
Lekkie rumieńce przeleciały przez smagławą twarz Krzysi.
– Tom, widzę, branka w jasyr wzięta! – rzekła.
– Kto by taki jasyr wziął, sułtanowi nie miałby czego zazdrościć, któren i sułtan pół państwa swojego chętnie by za taką oddał.
– Aleby mnie waćpan przecie poganom nie sprzedał!
– Jakobym i duszy diabłu nie sprzedał!
Tu pomiarkował pan Michał, że chwilowy zapał zbyt daleko go unosi, i poprawił:
– Jakobym i siostry nie sprzedał!
A Drohojowska odrzekła poważnie:
– Toś waćpan utrafił. Siostrą afektem jestem dla pani stolnikowej, będę i waćpanową.
– Dziękuję z serca – rzekł pan Michał całując jej rękę – bo mi okrutnie pociechy potrzeba.
– Wiem, wiem! – powtórzyła panienka – jam też sierota!
Tu mała łezka stoczyła się jej z powieki i osiadła na owym puszku nad ustami.
A Wołodyjowski patrzył na łezkę, na usta lekko ocienione, wreszcie rzekł:
– Takaś waćpanna dobra jako właśnie anioł! Już mi ulżyło!
Krzysia uśmiechnęła się słodko.
– Daj Boże waćpanu!
– Jak mi Bóg miły!
Czuł przy tym mały rycerz, że gdyby powtórnie pocałował ją w rękę, to by mu jeszcze bardziej ulżyło. Ale w tej chwili weszła pani Makowiecka.
– Baśka jubkę wzięła – rzekła – ale w takiej jest konfuzji, że za nic nie chce przyjść. Pan Zagłoba ugania się za nią po całej stajni.
Jakoż Zagłoba, nie szczędząc pociech i perswazyj, nie tylko się uganiał za Baśką po całej stajni, ale wyparł ją wreszcie na dwór w tej nadziei, że ją prędzej do ciepłej izby namówi.
Ona umykała przed nim powtarzając: – Otóż nie pójdę! Niech mnie zamróz chyci! Nie pójdę! nie pójdę!… – Na koniec dostrzegłszy już przy domu słup ze szczeblami, a na nim drabinę, skoczyła na nią jak wiewiórka i oparła się dopiero na skraju dachu. Tam siadłszy zwróciła się ku panu Zagłobie i na wpół już ze śmiechem zawołała:
– Dobrze, pójdę, jeśli waćpan wleziesz tu po mnie!
– A cóż to ja koczur jestem, hajduczku, żebym za tobą po dachach łaził? Tak to mi płacisz za to, że cię kocham?
– I ja waćpana kocham, ale z dachu!
– Dziad swoje – baba swoje! Złaź mi tu zaraz!
– Nie zlazę117!
– Śmiech, jak mi Bóg miły, żeby do serca tak brać konfuzję! Nie tobie, łasico utrapiona, ale Kmicicowi, któren za mistrza nad mistrze uchodził, Wołodyjowski to samo uczynił – i nie na żarty, lecz w pojedynku. Jemu najznamienitsi szermierze włoscy, niemieccy i szwedzcy nie dłużej jak przez jeden pacierz mogli dać opór, a tu jeden bąk taki do serca bierze przeprawę. Fe! Wstydź się! Złaź, złaź! Przecie ty się dopiero uczysz!
– Ale pana Michała nie cierpię!
– Bogać tam! Za to, że exquisitissimus w tym, co sama chcesz umieć? Powinnaś go
114
115
116
117