Pan Wołodyjowski. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pan Wołodyjowski - Генрик Сенкевич страница 26

Pan Wołodyjowski - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

jeśli i będą się ludzie dziwić a naśmiewać, że parę niedziel temu mnichem z żałości chciał zostać, a teraz już się drugiej z afektem oświadczył, to wstyd będzie tylko po jego stronie, gdy w przeciwnym razie musiałaby się niewinna Krzysia i wstydem, i winą z nim dzielić.

      – Tedy będę jutro deklarował, nie może inaczej być! – rzekł w końcu.

      Po czym uspokoił się znacznie i odmówiwszy pacierze, i pomodliwszy się żarliwie za Anusię zasnął.

      A nazajutrz zbudziwszy się powtórzył:

      – Dziś będę deklarował!…

      Jednakże nie było to tak łatwym, bo nie chciał pan Michał wszystkim o tym oznajmiać, jeno z Krzysią naprzód pomówić, a potem postąpić, jak wypadnie. Tymczasem od rana przyjechał pan Nowowiejski i wszędy go było pełno.

      Krzysia chodziła jak struta przez cały dzień: była blada, zmęczona i co chwila spuszczała oczy; czasem rumieniła się tak, że kolory biły jej aż na szyję; czasem usta jej drgały jakby do płaczu; to znów była jakaś senna i omdlała.

      Trudno było rycerzowi się do niej zbliżyć, a zwłaszcza pozostać dłużej sam na sam. Mógł ją wprawdzie wyprowadzić po prostu za dom na przechadzkę, bo pogoda była cudna, i dawniej byłby to bez żadnego skrupułu uczynił; ale teraz nie śmiał, bo mu się zdało, że wszyscy zaraz domyślą się, o co mu chodzi – wszyscy deklarację odgadną.

      Na szczęście wyręczył go Nowowiejski. Ten odwiódłszy na bok panią stolnikową rozmawiał z nią o czymś dość długo; potem wrócili oboje do izby, w której siedział mały rycerz z dwoma pannami oraz panem Zagłobą – i pani stolnikowa rzekła:

      – Ot, przejechalibyście się, młodzi, saniami we dwie pary, bo od śniegu aż skry idą.

      Na to Wołodyjowski pochylił się prędko do ucha Krzysi i rzekł:

      – Zaklinam waćpannę, byś siadła ze mną… Siła mam do mówienia.

      – Dobrze – odpowiedziała Drohojowska.

      Po czym obaj z Nowowiejskim skoczyli do stajni, a Basia z nimi trzecia, i w kilka pacierzy dwoje sanek zajechało przed dom. Wołodyjowski z Krzysia siedli w jedne, Nowowiejski z hajduczkiem w drugie i ruszyli bez woźniców.

      Zaś pani Makowiecka zwróciła się do Zagłoby i rzekła:

      – Pan Nowowiejski o Basię deklarował.

      – Jakże to? – spytał niespokojnie Zagłoba.

      – Pani podkomorzyna lwowska, jego chrzestna matka, ma tu jutro przyjechać ze mną się rozmówić, zaś pan Nowowiejski prosił mnie, by mógł choć z daleka Basię wyrozumieć, bo sam pojmuje, że jeśli Basia nie jest mu przyjacielem, to próżne będą fatygi i zachody.

      – I dlatego waćpani dobrodziejka wyprawiłaś ich do sani?…

      – Dlatego. Mąż mój wielki skrupulat. Nieraz on mi mówił: „Majętnościami ja się opiekuję, ale męża niech sobie każda sama wybiera; byle był uczciwy, to ja się nie sprzeciwię, choćby i w fortunie była różnica”. Zresztą, obie z Krzysią mają lata i mogą sobą rządzić.

      – A co waćpani zamierzasz pani podkomorzynie lwowskiej odpowiedzieć?

      – Mój mąż przyjeżdża w maju; na niego to zdam; ale tak myślę, że jak Basia zechce, tak będzie.

      – Nowowiejski młodzik!

      – Ale sam Michał powiadał, że żołnierz znamienity, wojennymi akcjami już wsławiony. Fortunę grzeczną ma, a koligacje wszystkie pani podkomorzyna mi wyłuszczyła. Widzi waćpan, to było tak: jego pradziad, urodzony z kniaziówny Sieniutówny, primo voto był żonaty…

      – A co mnie do jego koligacyj! – przerwał Zagłoba nie tając złego humoru – ni on mi brat, ni swat, a ja powiadam waćpani, że hajduczka dla Michała przeznaczałem, bo jeśli między dziewkami, które na dwóch nogach chodzą po świecie, jest od niej lepsza i poczciwsza, to niech ja od tej chwili zacznę chodzić na czterech jako ursus164!

      – Michał jeszcze o niczym nie myśli, a choćby i myślał, to jemu więcej Krzysia w oko wpadła… Ha! Bóg to zdecyduje, którego wyroki są niezbadane!

      – Ale żeby ten gołowąs z harbuzem wyjechał, upiłbym się z radości! – dodał Zagłoba.

      Tymczasem w obu saniach ważyły się losy rycerzy. Pan Wołodyjowski długo nie mógł się zdobyć na słowo, nareszcie tak ozwał się do Krzysi:

      – Waćpanna nie myśl, żebym ja był człek lekki albo jakowyś mydłek, bo mi i lata nie po temu.

      Krzysia nic nie odrzekła.

      – Waćpanna mi przebacz to, com wczoraj uczynił, bo to było z tak ekstraordynaryjnej165 dla waćpanny życzliwości, żem jej zgoła pohamować nie umiał… Moja mościa panno, moja Krzysiu kochana! Zważ, ktom jest, żem prosty żołnierz, któremu wiek życia na wojnach zeszedł… Inny byłby naprzód z oracją166 się popisał, a potem do konfidencji167 przystąpił, ja zaś od konfidencji zacząłem… Pomnij też na to, że jeśli koń, chociaż i wyjeżdżony, człowieka czasem na kieł wziąwszy uniesie – jakże afekt nie ma unosić, którego pęd jest większy? Tako i mnie afekt uniósł, dlatego właśnie, żeś mi miła… Moja Krzysiu kochana! Kasztelanów i senatorów tyś godna; ale jeśli nie pogardzisz żołnierzem, który choć i w prostym stanie służył ojczyźnie nie bez jakowejś sławy, tedy ja ci do nóg padam, nogi twoje całuję i pytam: chceszże mnie? możeszli bez abominacji168 o mnie pomyśleć?

      – Panie Michale!… – odpowiedziała Krzysia.

      I ręka jej wysunąwszy się z zarękawka ukryła się w dłoni rycerza.

      – Zgadzasz się? – pytał Wołodyjowski.

      – Tak! – odrzekła Krzysia – i wiem, że zacniejszego w całej Polsce nie mogłabym znaleźć!

      – Bóg waćpannie zapłać! Bóg ci zapłać, Krzychna! – mówił rycerz pokrywając pocałunkami tę rękę. – Już też nie mogła mnie większa potkać szczęśliwość! Powiedz mi jeno, że się nie gniewasz za wczorajszą konfidencję, abym i na sumieniu miał ulgę?

      Krzysia zamrużyła oczy.

      – Nie gniewam się! – rzekła.

      – Że to w tych saniach nie ma jak po nogach całować! – zakrzyknął Wołodyjowski.

      Czas jakiś sunęli w milczeniu, tylko płozy świszczały po śniegu i spod kopyt końskich padał grad grudek śniegowych.

      Po czym Wołodyjowski znów ozwał się:

      – Aż mi to dziwno, że mnie nawidzisz?

      – Więcej

Скачать книгу


<p>164</p>

ursus (łac.) – niedźwiedź. [przypis edytorski]

<p>165</p>

ekstraordynaryjny (z łac.) – nadzwyczajny. [przypis edytorski]

<p>166</p>

oracja – przemowa. [przypis edytorski]

<p>167</p>

konfidencja – tu: poufałość. [przypis edytorski]

<p>168</p>

abominacja (z łac.) – wstręt. [przypis edytorski]