Pan Wołodyjowski. Генрик Сенкевич

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Pan Wołodyjowski - Генрик Сенкевич страница 30

Pan Wołodyjowski - Генрик Сенкевич

Скачать книгу

rozdymając chrapki i przypatrując mu się z dziecinną ciekawością tak natarczywą, że aż usłyszała cichą naganę od pani Makowieckiej. Ale mimo nagany nie przestała go badać oczyma, jakby chcąc jego wartość żołnierską ocenić, a wreszcie poczęła wypytywać o niego pana Zagłobę.

      – Wielkiż to żołnierz? – spytała po cichu starego szlachcica.

      – Że i znamienitszy być nie może. Widzisz, eksperiencję ma niezmierną, bo od czternastego roku życia przeciw Angielczykom rokoszanom służył, przy prawdziwej wierze stając. Szlachcic też to jest wysokiego rodu, co i po jego obyczajności snadnie poznać możesz.

      – Waćpan go widział w ogniu?

      – Tysiąc razy! Będzie ci stał ani się zmarszczy; konia czasem po karku poklepie i o afektach gotów gadać.

      – Zali moda o afektach wtedy rozmawiać? Co?

      – Moda wszystko czynić, przez co się kontempt dla kul okazuje.

      – No, a wręcz, w pojedynkę, równie on wielki?

      – Ba, ba! szerszeń jest, nie ma co gadać!

      – A panu Michałowi by wytrzymał?

      – A! Michałowi by nie wytrzymał!

      – Ha! – zawołała z radosną dumą Basia – wiedziałam, że nie wytrzyma! Zaraz pomyślałam, że nie wytrzyma!

      I poczęła w ręce klaskać.

      – Także to przy Michale się oponujesz? – spytał Zagłoba.

      Basia potrząsnęła czupryną i umilkła; po chwili dopiero ciche westchnienie podniosło jej pierś.

      – E! co tam! Radam, bo nasz!

      – Ale to sobie zauważ i zakonotuj, hajduczku – rzekł Zagłoba – iż jeśli na polu bitwy trudno o lepszego niż Ketling, tedy dla niewiast jeszcze on bardziej periculosus180, które się w nim dla jego urody zapamiętale kochają! Praktyk też to i w amorach znakomity!

      – Powiedz to waćpan Krzysi, bo mnie amory nie w głowie – rzekła Basia i zwróciwszy się ku Drohojowskiej, poczęła wołać: – Krzysiu! Krzysiu! Chodź jeno na słowo!

      – Jestem – rzekła panna Drohojowska.

      – Pan Zagłoba powiada, że żadna panna nie spojrzy na Ketlinga, żeby się zaraz w nim nie rozkochała. – Ja już go obejrzałam na wszystkie strony i jakoś mi nic, a ty zali już co czujesz?

      – Baśka! Baśka! – rzekła tonem perswazji Krzysia.

      – Spodobał ci się, co?

      – Daj spokój! Statkuj! Moja Basiu, nie powiadaj byle czego, bo właśnie pan Ketling się przybliża.

      Jakoż Krzysia nie zdołała jeszcze usiąść, gdy Ketling zbliżył się i spytał:

      – Wolno się do kompanii przyłączyć?

      – Wdzięcznie prosim! – odpowiedziała Jeziorkowska.

      – Więc śmielej już spytam, o czym była rozmowa?

      – O amorach! – wykrzyknęła bez namysłu Basia.

      Ketling usiadł przy Krzysi. Przez chwilę milczeli, bo Krzysia, zwykle przytomna i władnąca sobą, dziwnie jakoś stawała się nieśmiałą wobec tego kawalera, więc on pierwszy spytał:

      – Zali w istocie o tak wdzięcznym obiekcie była narada?…

      – Tak! – odrzekła półgłosem panna Drohojowska.

      – Rad bym nad wszystko usłyszeć waćpanny mniemanie.

      – Wybacz waćpan, bo i śmiałości brak mi, i dowcipu, tak też myślę, że ja bym to raczej od waćpana coś nowego usłyszeć mogła.

      – Krzysia ma rację! – wtrącił Zagłoba. – Słuchamy!…

      – Pytaj pani! – odpowiedział Ketling.

      I podniósłszy oczy nieco w górę, zamyślił się, następnie zaś, choć i nie pytany, począł mówić jakoby do siebie:

      – Kochanie to niedola ciężka, bo przez nie człek wolny niewolnikiem się staje. Równie jak ptak, z łuku ustrzelon, spada pod nogi myśliwca, tak i człek, miłością porażon, nie ma już mocy odlecieć od nóg kochanych…

      Kochanie to kalectwo, bo człek, jak ślepy, świata za swoim kochaniem nie widzi…

      Kochanie to smutek, bo kiedyż więcej łez płynie, kiedyż więcej wzdychań boki wydają? Kto pokocha, temu już nie w głowie ni stroje, ni tańce, ni kości, ni łowy; siedzieć on gotów, kolana własne dłońmi objąwszy, tak tęskniąc rzewliwie, jako ów, który kogoś bliskiego postradał…

      Kochanie to choroba, gdyż w nim, jako w chorobie, twarz bieleje, oczy wpadają, ręce się trzęsą i palce chudną, a człowiek o śmierci rozmyśla albo w obłąkaniu ze zjeżoną głową chodzi, z miesiącem gada, rad miłe imię na piasku pisze, a gdy mu je wiatr zwieje, tedy powiada: „nieszczęście!”… i szlochać gotów…

      Tu Ketling umilkł na chwilę: rzekłby kto, że się w rozpamiętywaniu pogrążył. Krzysia słuchała słów jego jakoby pieśni, duszą całą. Rozchyliły się jej ocienione usta, a oczy nie schodziły ze ślicznej twarzy rycerza. Baśce czupryna spadła całkiem na oczy, więc nie było można poznać, co myśli, ale siedziała także cicho.

      Wtem ziewnął pan Zagłoba głośno, odsapnął, wyciągnął nogi i rzekł:

      – Każże z takiego kochania psom buty uszyć!

      – A jednak – zaczął znów rycerz – jeśli miłować ciężko, to nie miłować ciężej jeszcze, bo kogóż bez kochania nasyci rozkosz, sława, bogactwa, wonności lub klejnoty? Kto kochanej nie powie: „Wolę cię niźli królestwo, niźli sceptr, niźli zdrowie, niźli długi wiek?…” A ponieważ każdy chętnie by oddał życie za kochanie, tedy kochanie więcej jest warte od życia…

      Ketling skończył.

      Panny siedziały przytulone jedna do drugiej, podziwiając i czułość jego mowy, i owe wywody misterne, obce polskim kawalerom; aż pan Zagłoba, któren się był zdrzemnął pod koniec, zbudził się i począł, mrugając oczyma, spoglądać to na jedno, to na drugie, to na trzecie, wreszcie zebrawszy przytomność spytał wielkim głosem:

      – Co powiadacie?

      – Powiadamy waćpanu: dobranoc! – rzekła Basia.

      – Aha! już wiem: mówiliśmy o amorach. Jakiż był koniec?

      – Podszewka była lepsza od płaszcza.

      – Nie ma co mówić! Zmorzyło mnie. Ale bo to: kochanie, płakanie, wzdychanie! A ja jeszcze jeden rym wynalazłem, a mianowicie: „drzemanie…”, i ponoć najlepszy, bo godzina późna. Dobranoc

Скачать книгу


<p>180</p>

periculosus (łac.) – niebezpieczny. [przypis edytorski]