Mali mężczyźni. Louisa May Alcott

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Mali mężczyźni - Louisa May Alcott страница 2

Mali mężczyźni - Louisa May Alcott

Скачать книгу

była wcale piękna, ale zachowała w ożywionej twarzy i w ruchach coś tak radośnie dziecinnego, wszystko te cechy tak trudne do opisania, ale oczywiste, gdy się na nią patrzyło, czyniły z niej przemiłą osobę, z którą się przyjemnie przebywa i generalnie po prostu wesołą, jak mówili o niej chłopcy. Dostrzegła lekkie drżenie warg Nata, więc przeciągnęła dłonią po jego czuprynie, a wyraz jej oczu złagodniał, ale tylko przyciągnęła go do siebie bliżej i powiedziała z uśmiechem:

      – Ja jestem matka Bhaer, a ten pan to ojciec Bhaer, zaś ci mali chłopcy to nasi synkowie. Chodźcie tutaj, poznajcie Nata.

      Cała trójka posłuchała jej w jednej chwili, a gruby pan, trzymając na każdym ramieniu po jednym z chłopaczków, podszedł przywitać nowego chłopca. Rob i Teddy po prostu szeroko uśmiechnęli się do niego, ale pan Bhaer potrząsnął jego dłonią i wskazując na niski stołek tuż koło ognia, odezwał się serdecznie:

      – To miejsce czeka na ciebie, chłopcze. Usiądź i wysusz swoje mokre nogi.

      – Mokre? Ściągaj natychmiast buty, za momencik znajdę ci jakieś suche rzeczy – wykrzyknęła pani Bhaer i zakrzątnęła się tak energicznie, że Nat już po chwili siedział w wygodnym foteliku, w suchych skarpetach i ciepłych bamboszach na nogach, zanim zdołał cokolwiek z siebie wykrztusić. Powiedział więc tylko:

      – Dziękuję pani – a w jego głosie zabrzmiała taka wdzięczność, że oczy pani Bhaer zwilgotniały, rzuciła więc tylko coś wesołego, bo tak właśnie robiła, kiedy się czuła wzruszona.

      – To są pantofle Tommy’ego Bangsa, ale ponieważ on nigdy nie pamięta, gdzie je odłożył, więc nie będzie ich miał. Są dla ciebie za duże, ale to bardzo dobrze, bo nie będziesz mógł uciec od nas zbyt szybko.

      – Nie chcę stąd uciekać, proszę pani. – I Nat wyciągnął do ognia swoje brudne dłonie z westchnieniem zadowolenia.

      – To dobrze. Teraz zamierzam cię dobrze przypiec przy tym kominku i spróbujemy się pozbyć tego okropnego ubrania, które masz na sobie. Od jak dawna je nosisz, mój drogi? – zapytała pani Bhaer, szukając w koszyku kawałka flaneli.

      – Odkąd zima nastała. Zaziębiłem się i jakoś nie mogę przyjść do siebie.

      – Nic dziwnego, kiedy mieszkał w wilgotnej piwnicy i chodzi w łachmanach – rzekła po cichu pani Jo do męża, który przyglądał mu się przez pewien czas doświadczonym okiem i dostrzegł, że ma zapadłe skronie, rozgorączkowane usta, ochrypły głos i uporczywy kaszel.

      – Robby, idź do dozorczyni po lekarstwo od kaszlu i plaster – rzekł pan Bhaer, porozumiawszy się oczami z żoną.

      Nat patrzył z pewnym niepokojom na te przygotowania, lecz zapomniał o strachu, a nawet parsknął serdecznym śmiechem, gdy pani Bhaer szepnęła z komiczną miną:

      – Słyszysz, jak ten mój ladaco, Teddy, udaje kaszel? Bierze go chętka na ten syrop, bo jest zrobiony z miodem.

      Gdy przyniesiono lekarstwo, malec tak się zaczął krztusić, że aż mu poczerwieniała twarzyczka; dostał więc łyżeczkę, skoro już Nat odważnie zażył swoją porcję i obwiązane miał gardło flanelą.

      Po niedługiej chwili rozległ się potężny dzwon i głośne tupanie w sieni oznajmiło wieczerzę. Nieśmiały Nat struchlał na samą myśl, że znajdzie się wobec tylu nieznanych chłopców, ale pani Bhaer wzięła go za rękę, a Rob rzekł z opiekuńczą minką:

      – Nie bój się, ja będę blisko ciebie.

      Dwunastu chłopców: sześciu po każdej stronie, stało za krzesłami, podskakując z niecierpliwości, by już dano hasło do jedzenia; a poskramiał ich zapędy ów wysoki młodzieniec, który przedtem grał na flecie. Żaden jednak nie usiadł, póki pani Bhaer nie zajęła miejsca za urządzeniem do przygotowania herbaty, mając obok siebie z lewej strony Teddy’ego, a z prawej Nata.

      – To jest nowy nasz wychowanek, Nat Blake. Po wieczerzy będziecie się mogli zapoznać. Z wolna chłopcy, z wolna!

      Wszyscy wpatrzyli się w Nata, a potem zaczęli suwać krzesłami, daremnie chcąc się cicho zachować. Wprawdzie państwo Bhaer usiłowali nauczyć ich przyzwoitego zachowania się przy jedzeniu, i na ogół szło im to bardzo dobrze, gdyż wymagania ich były nielicznie i rozsądne, a chłopcy widząc, że chcą im je ułatwić i uprościć, starali się być ulegli; lecz są chwile, kiedy poskramianie wygłodniałych chłopaków staje się istotnym okrucieństwem, na przykład w sobotę wieczór po półwakacjach.

      „Niechże się te drogie dzieciska choć w jeden dzień nakrzyczą, nawrzeszczą, naswawolą do syta. Cóż warte święto bez swobody i figli? Trzeba im sprawiać tę uciechę przynajmniej raz w tygodniu”. Tak zwykła mawiać pani Bhaer, gdy się surowe osoby dziwiły, że w przyzwoitym niegdyś Plumfield są dozwolone takie rozrywki jak na przykład ślizganie się z poręczy i rzucanie w siebie poduszkami.

      Czasem się zdawało, że cały dom się zawali; nigdy jednak do tego nie doszło, bo ojciec Bhaer umiał jednym słowem nakazać ciszę i chłopcy wiedzieli, że nie mogą nadużywać swobody. Tak więc pomimo wielu złowrogich wróżb szkoła kwitła i w niewidoczny sposób uczono dzieci dobrego zachowania się i moralności.

      Nat bardzo był temu rad, że go zasłaniają wysokie dzbanki i że siedzi między Tommym a panią, która mu napełnia ciągle talerz i kubek.

      – Kim jest ten chłopiec obok dziewczynki, na drugim końcu stołu? – szepnął Nat do sąsiada, korzystając z ogólnego śmiechu.

      – Demi Brooke, siostrzeniec pani Bhaer.

      – To musi być miły chłopak.

      – O, bardzo! Dużo umie i przepada za czytaniem.

      – A ten tłusty obok niego?

      – To Nadziany; na imię ma George, aleśmy go tak przezwali, bo bardzo dużo je. Ten chłopaczek siedzący przy ojcu Bhaer to jego synek Rob. A ten wysoki, to Franz, jego siostrzeniec. On nas trochę uczy i pilnuje.

      – Wszak to ten sam co gra na flecie? – zapytał Nat, gdy Tommy umilkł, a to z przyczyny, że wpakował sobie do ust całe pieczone jabłko.

      Tommy skinął głową, prędko przełknął jabłko, a potem rzekł:

      – Owszem, gra! Czasem tańczymy i gimnastykujemy się przy jego muzyce. Ja znów lubię grać na bębnie i chciałbym się tego uczyć.

      – Co do mnie, wolę skrzypce; bo i ja także umiem grać! – powiedział Nat, któremu ten miły mu temat rozwiązał usta.

      – Umiesz!? – zawołał Tommy, robiąc wielkie oczy sponad kubka. – Pan Bhaer kupił właśnie stare skrzypce i z pewnością pozwoli ci ich używać, ile razy zechcesz.

      – Naprawdę? Ach, jakby to było dobrze, bo widzisz, póki ojciec żył, chodziłem po domach grywać na skrzypcach z nim i jeszcze z drugim muzykiem.

      – Czy to było przyjemne zatrudnienie? – zapytał ciekawie Tommy.

      – Gdzież

Скачать книгу