Mali mężczyźni. Louisa May Alcott
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mali mężczyźni - Louisa May Alcott страница 5
![Mali mężczyźni - Louisa May Alcott Mali mężczyźni - Louisa May Alcott](/cover_pre655398.jpg)
Daisy zawsze równie promienna i urocza, zapowiadała różne kobiece przymioty, gdyż podobna była do swej miluchnej mateczki i zamiłowana w domowych zajęciach. Miała całe grono lalek, które były wzorowo prowadzone. Zawsze nosiła ze sobą koszyczek do robót i wykonywała je tak starannie, że Demi często wydobywał z kieszeni chusteczkę, żeby się popisać jej równym ściegiem. Także maleńkiej Josy pięknie uszyła już flanelową sukienkę. Lubiła krzątać się koło kredensu z porcelaną, ustawiać na stole solniczki, układać prosto łyżki, i co dzień obchodziła bawialny pokój z miotełką, okurzając krzesła i stoły. Demi trochę ją za to prześladował, ale bardzo był rad, że mu utrzymuje rzeczy w porządku, obdarza go ładnymi robótkami i dopomaga mu w lekcjach, stali bowiem zawsze na równi, bez obawy współzawodnictwa.
Kochali się ciągle z jedną siłą i nikomu nie wolno było wyśmiewać Demiego, że się tak tkliwie obchodzi z Daisy. Walecznie staczał za nią bitwy i nie mógł zrozumieć, czemu by się chłopcy nie mieli przyznawać do tego, że kochają swe siostry. Daisy uwielbiała mówić o nim: „Mój brat!” i wydawał jej się najznakomitszym młodzieńcem na świecie. Co rano biegła w szlafroczku zapukać do jego drzwi i mówiła z macierzyńską troskliwością: „Wstań, już czas na śniadanie; przyniosłam ci świeży kołnierzyk”.
Rob, energiczny malec, musiał odkryć tajemnicze perpetuum mobile, bo nieustannie był w ruchu. Szczęściem nie odznaczał się zbyt wielką odwagą i to go chroniło od szkodliwych wypadków. Bujał między ojcem a matką, jakby kochające wahadło, z przyjemnym dla ucha „tik tak”, bo wielkim był gadułą.
Teddy był za młody, żeby brać wielki udział w sprawach Plumfield, ale miał swoją sferę i pięknie ją zapełniał. Na przykład ile razy wzięła kogo chętka do pieszczot, „bobo” przepadając za całusami i uściskami, zawsze się znajdowało na podorędziu. Ponieważ nie odstępował prawie nigdy matki, moczył paluszek w każdej potrawie, jaką przysposabiała, ale to dodawało lepszego smaku.
Dick Brown i Adolphus, czyli Dolly Pettingill, mieli po osiem lat. Z początku Dolly bardzo się jąkał; ale się z tego wyleczył stopniowo, bo nikomu nie wolno było szydzić z niego, a przy tym pan Bhaer leczył go, ćwicząc w powolnej mowie. Był to sobie dobry chłopaczek wcale niezajmujący i pospolity, ale rozwijał się pomyślnie, oddając się tak obowiązkom jak przyjemnościom ze spokojnym zadowoleniem i z pewną powagą.
Biedny Dick miał garb na plecach, lecz tak wesoło znosił to kalectwo, że Demi z właściwą sobie oryginalnością zapytał pewnego razu: „Czy garb wyrabia w ludziach dobry humor? Jeżeli tak jest, to chciałbym także być garbatym”. Dick był zawsze pogodny i starał się podążać we wszystkim za innymi chłopcami, bo dzielną miał duszę, pomimo wątłego ciała. Przybywszy do Plumfield, bardzo był drażliwy na punkcie swojego kalectwa, ale wkrótce zapomniał o nim, gdyż nikt się nie ważył wytykać go z tego powodu, ponieważ pani Bhaer natychmiast ukarała jednego z chłopców, gdy się roześmiał z tego biedaka.
„Bóg nie uważa na to, bo chociaż mam plecy garbate, to dusza moja jest prosta” – rzekł z łkaniem do swego prześladowcy. Państwo Bhaer oprócz tej idei zdołali rozbudzić w nim wkrótce wiarę, że ludzie także miłują jego duszę i o tyle tylko zwracają uwagę na ciało, by żałować go i dopomagać w znoszeniu tej niedoli.
Pewnego razu, gdy chłopcy bawili się w menażerię, jeden z nich zapytał:
– Dick, a ty jakim będziesz zwierzęciem?
– Dromaderem, czyż nie widzisz garbu na plecach? – odparł z uśmiechem.
– Dobrze, mój drogi, ale zamiast dźwigać ciężar, będziesz tylko postępował zaraz za słoniem w czasie pochodu – odezwał się Demi urządzający widowisko.
– Mam nadzieję, że kiedyś ludzie będą tak dobrzy dla tego biedaka, jak teraz moi chłopcy – powiedziała pani Bhaer, zadowolona ze skutku swych nauk, gdy Dick przesunął się koło niej z miną bardzo uszczęśliwionego, choć wątłego dromadera, oraz obok wspaniałego słonia, którego przedstawiał gruby Nadziany.
Jack Ford był to chłopak bystry, ale i chytry zarazem, którego oddano do tej szkoły z powodu jej taniości. Niejeden nazwałby go sprytnym, lecz ten rodzaj sprytu nie podobał się panu Bhaerowi. W jego oczach ta chytrość nad wiek i żądza pieniędzy były znacznie gorszym kalectwem, jak jąkanie się Dolly’ego i garb Dicka.
Czternastoletni Ned Barker był takim, jakich się spotyka tysiące. Nie ustawał nigdy w ruchu, w figlach, psotach. Domowi nazywali go „huraganem” i byli w ciągłej obawie, żeby nie spadł z krzesła, nie uderzył o stół lub nie upuścił czegoś na ziemię. Przechwalał się różnymi umiejętnościami, ale mało co potrafił zrobić. Względem małych chłopców odgrywał wielkiego, a dużym z kolei pochlebiał. Nie będąc zupełnie złym, należał jednak do tej kategorii dzieci, które łatwo sprowadzić z dobrej drogi.
George Cole był zepsuty przez zbyt pobłażliwą matkę, która tak go karmiła słodyczami, że aż stracił zdrowie, wówczas wydał jej się znów zbyt wątły do nauki, i doszedłszy w ten sposób do lat dwunastu, stał się blady, obrzmiały, ociężały, cierpki i leniwy. Ktoś ze znajomych namówił jego matkę, żeby go wysłała do Plumfield, i tam doszedł wkrótce do siebie, gdyż łakocie dawano mu rzadko, zmuszano do częstego ruchu, a naukę udzielano w tak przyjemny sposób, że zyskał na zdrowiu duszy i ciała. Zdumiona nim matka nabrała przekonania, że w Plumfield panuje szczególnie skuteczne powietrze.
Billy Ward był tym, co Szkoci nazywają czule „niewiniątkiem” i pomimo lat trzynastu wyglądał na sześcioletnie dziecko. Niegdyś odznaczał się rzadką inteligencją, ale ojciec nadto rozwijał go zbyt trudnymi wykładami i trzymaniem przy książkach po wiele godzin dziennie, w nadziei, że tak pochłaniać będzie nauki, jak strasburska gęś łykać pokarmy wkładane jej w gardziel. Zdawało mu się, że dopełnia w ten sposób obowiązku, tymczasem o mało chłopca nie zabił, wpędziwszy w gorączkową chorobę. Gdy biedne dziecko przyszło nieco do siebie po przymusowych i smutnych wakacjach, wysilony jego mózg podobny był do tablicy zmytej gąbką.
Była to strasznie ciężka nauka dla ambitnego ojca. Nie mogąc znosić widoku tak obiecującego niegdyś dziecka, które wyszło na niedołężnego idiotę, wysłał go do Plumfield. Nie miał wprawdzie nadziei, żeby mu coś jeszcze pomogło, ale przynajmniej był pewien, że się tam z nim dobrze będą obchodzić. Billy był potulny i łagodny; litość brała patrzeć, z jakim trudem stara się czegoś nauczyć, jak szuka niejako po omacku utraconych wiadomości, które tak drogo przypłacił. Dzień za dniem ślęczał nad abecadłem, z dumą wymawiając: A i B w przekonaniu, że zna te litery, lecz nazajutrz rano już ich nie pamiętał i całą pracę rozpoczynał na nowo. Pan Bhaer był dlań nieskończenie cierpliwy i nie ustawał w wysiłkach, chociaż te zdawały się bezskuteczne. Nie biorąc się do książek, powoli starał się tylko usuwać mgłę z zaciemnionego umysłu i przywrócić mu tyle przynajmniej inteligencji, żeby nie był ciężarem i niedołęgą.
Pani Bhaer na wszelkie sposoby wzmacniała jego zdrowie, chłopcy zaś przez litość okazywali mu wiele życzliwości. Nie lubiąc ich ruchliwych zabaw, wolał godzinami przyglądać się gołąbkom, kopać dołki dla Teddy’ego, tego niezmordowanego pracownika, lub chodzić krok w krok za Silasem, który był bardzo dla niego dobry, Billy zaś, chociaż zapominał liter, przyjazne twarze zawsze chował