Złote sidła. Джеймс Оливер Кервуд

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Złote sidła - Джеймс Оливер Кервуд страница 7

Złote sidła - Джеймс Оливер Кервуд

Скачать книгу

Po prostu zszedł tylko z sanek, nałożył narty i biegł piechotą za sankami. Wnioskując ze śladów pozostawionych przez narty, doszedł do przekonania, że Bram pędził, robiąc olbrzymie susy, także z łatwością mógł przebyć sześć mil w tym samym czasie, w jakim on sam zaledwie zdąży zrobić cztery.

      Była godzina pierwsza w południe, kiedy Filip zatrzymał się celem zjedzenia obiadu. Według jego obliczeń uszedł piętnaście mil. Kiedy zabrał się do jedzenia, opadły go ponure myśli. Skoro Bram zabrał ze sobą na drogę spory zapas mięsa, to widocznie z tą myślą, aby nie zabrakło pożywienia dla niego i dla hordy wilków w ciągu tej długiej podróży wśród rozległych pustkowi Barrenu. Bram, sunąc szybko na saniach, zdoła w ciągu trzech dni przebyć około stu pięćdziesięciu mil. Tymczasem on w tym samym czasie nie potrafi zrobić więcej, aniżeli trzecią część tej drogi.

      Aż do godziny trzeciej po południu szedł bez zatrzymania się śladami Brama. Maszerowałby jeszcze dłużej, gdyby nie to, że zaczął padać gęsty śnieg, uniemożliwiający posuwanie się naprzód. Widząc, że zawierucha śnieżna nie ustaje, postanowił zbudować sobie schronienie, w którym mógłby spędzić noc.

      Wiedział, biorąc przykład z Eskimosów, jak się do tego zabrać. Wyszukał duży zwał twardego zmarzniętego śniegu i zaczął w tym zwale, od strony osłoniętej od wiatru, za pomocą małej siekierki, jaką miał za pasem, wybijać wąski tunel. Łopatę zastąpiły mu narty, którymi wyrzucał z tunelu wyrąbany śnieg. Kiedy tunel ów, szeroki na dwie stopy, był już dość długi, by mógł się wcisnąć do wnętrza, zaczął wewnątrz wyrąbywać ściany, żeby stworzyć sobie rodzaj małego pokoiku, na tyle obszernego, aby móc w nim rozstawić swe polowe łóżko. Pracował niemal przez godzinę. Z prawdziwym zadowoleniem i radością spojrzał po ukończeniu pracy na ten swój „dom”, do którego nie mógł dotrzeć ani mróz, ani zawieja śnieżna.

      Miał przy sobie mały zapas suchego drzewa na podpałkę, łatwopalnego, bo sporządzonego z gałązek świerkowych. Miał też długi kij, na końcu którego powiesił swój czajnik napełniony śniegiem. Pełen otuchy rozpalił ogień, poświstując przy tym wesoło. Tymczasem zapadł szybko zmrok zupełny, niby czarna nieprzenikliwa zasłona. Ani jednej gwiazdki na niebie. W odległości dwudziestu kroków nie można było nic odróżnić, nawet śniegu.

      Kiedy zjadł kawał wędzonki z plackiem owsianym, wypił gorącą herbatę i zapalił fajeczkę, wydobył z kieszeni ową złocistą siatkę. Przy gasnącym już ognisku wpatrywał się w te włosy, lśniące niby drogocenny metal. Schował je, kiedy dogasały ostatnie iskierki.

      Otoczyły go nieprzeniknione ciemności. Po omacku zakrył wejście do tunelu płótnem swego służbowego przenośnego namiotu. Potem wyciągnął się wygodnie na składanym łóżku. Od chwili, gdy rozstał się z Piotrem Breault, nie czuł się tak wygodnie. Ubiegłej nocy przecież w ogóle nie spał. Jakże mu było dobrze w tym łóżku! Toteż wkrótce zapadł w głęboki sen.

      Płynęły długie nocne godziny. Nie słyszał wycia wiatru, który o świcie zerwał się na nowo, nie słyszał innych odgłosów, które na próżno odbijały się o jego uszy, ale jakaś wewnętrzna, ukryta podświadomość kazała mu się zbudzić. Zaczął poruszać się niespokojnie na łóżku. Aż nagle otworzył szeroko oczy. Światło wpadało przez otwór tunelu, a przecież na noc zasłonił go płótnem.

      Spojrzał uważnie w tym kierunku. Płótna nie było.

      W otworze tunelu ukazała się ogromna głowa, pokryta zwichrzonymi kudłami… Oczy jego spotkały się z oczami Brama Johnsona.

      Rozdział VII. Filip kapituluje

      W ciągu swej dwuletniej służby w policji Filip nauczył się nie dziwić niczemu.

      Było to jednak dla niego niezwyczajną i gwałtowną emocją, kiedy tak niespodziewanie zetknął się oko w oko z człowiekiem, którego ścigał.

      Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą. Pomyślał, że gdyby Bram przyszedł tu z postanowieniem zabicia go, mógłby zrobić to natychmiast, korzystając z okazji, że przeciwnik śpi. Zauważył też, że zniknęła jego strzelba, którą wieczorem podparł zasłonę płócienną w otworze tunelu. Widocznie Bram już ją porwał. Nie zdziwiło go to zbytnio.

      Znacznie bardziej zdziwił go wyraz twarzy Brama. W tym wzroku, utkwionym w niego, Filip nie mógł dopatrzeć się radości i zadowolenia zwycięzcy na widok schwytanej ofiary. Nie było w nim również nienawiści, ani podniecenia. Raczej jakaś niepewność i pewnego rodzaju niezdecydowane zakłopotanie.

      Filip mógł obserwować dokładnie wszystkie charakterystyczne cechy jego twarzy: wystające kości policzkowe, niskie czoło, płaski nos, grube mięsiste wargi. Jedynym upiększeniem tej potwornej twarzy były tylko oczy: duże, piękne, o szarym blasku przypominającym perły. Oczy te, umieszczone w innej twarzy, wywołałyby szczery podziw, tak były piękne.

      Upłynęła już długa chwila, a obaj mężczyźni nie zamienili ze sobą ani słowa. Filip sięgnął odruchowo po rewolwer, ale nie miał zamiaru robić użytku z broni: uważał, że lepiej i rozsądniej będzie pogadać trochę.

      – Hello, Bram! – zakrzyknął.

      – Bonjour, monsieur10 – odparł Bram, grubym, gardłowym głosem i niemal w tej samej chwili głowa jego zniknęła w otworze.

      Filip czym prędzej zerwał się z łóżka polowego. Usłyszał dobiegający od wyjścia tunelu inny, groźny odgłos: ujadanie i wycie wilków.

      Ciarki go przeszły, mimo całego zaufania, z jakim początkowo odnosił się do Brama. I czołgając się na czworakach po śniegu przez wąski tunel ku wyjściu, zadawał sobie pytanie, czy dobrze i rozsądnie postąpił, oszczędzając życie Brama. Nie lepiej byłoby, od razu za pierwszym spotkaniem, wpakować kulę w ciało tego zbója? Jeżeli Bram poszczuje na niego wilki, toż to dopiero będzie i dla Brama i dla nich ładna zabawa! Zagryzą go, jak mysz w pułapce. Może uda się zastrzelić dwa lub trzy wilki, reszta rzuci się na niego i w mig się z nim załatwi. Już po raz drugi zrobił kapitalne głupstwo, które mści się teraz na nim.

      Przed wyjściem z tunelu zatrzymał się. Przykucnął, trzymając rewolwer w ręku. Przez wąski otwór nie mógł dojrzeć nic więcej, prócz śniegu, na którym widniały odciski butów Brama. Słychać było groźny pomruk wilków, będących gdzieś niedaleko.

      W tej chwili usłyszał głos Brama:

      – Monsieur! Rewolwer i nóż – albo cię zabiję. Wilki bardzo głodne.

      Nie mógł dojrzeć postaci Brama, który widocznie stał z boku, poza polem jego widzenia. W tonie głosu nie wyczuwało się złości ani groźby, tylko zimną, bezwzględną stanowczość, nie znoszącą protestu ani oporu.

      O walce myśleć nawet nie było można. Bram, mając do pomocy swoje dzikie bestie, był pewny zwycięstwa. Jeżeli nawet Filip miał jakieś wątpliwości, pozbył się ich szybko na widok trzech wilków, które nagle zjawiły się w odległości trzydziestu stóp od niego. Były to prawdziwe olbrzymy. Stały z utkwionymi w niego ślepiami, warcząc głucho i kłapiąc szczękami, ukazując przy tym lśniące, ogromne, białe zęby. Po chwili zjawił się i czwarty, a potem parami przybywały dalsze, aż wreszcie wszystkie dwadzieścia ustawiły się rzędem, na wprost niego.

      Wilki wydawały się silnie podrażnione.

Скачать книгу


<p>10</p>

Bonjour, monsieur (fr.) – dzień dobry panu. [przypis edytorski]