Królewska niedola. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królewska niedola - Domańska Antonina страница 2
– Cobym się miał gniewać? Wszakci nic szpetnego nie ma, żem urósł ponad innych.
– Ano… prawda. Tedy wiecie, dlaczego was Tatary nie wzięły?
– Pan Bóg to wie, nie ja.
– Słusznie, Pan Bóg to wie. Ale i ludzie odgadują niekiedy takowe zawikłane pytania. Ja bym więc moim głupim rozumem miarkował, że trzyletnie dziecko, to ino sroga mitręga w taborze; a z siwym pogarbionym dziadem takoż zawada i utrapienie. Dlatego was ostawili w spokoju. A za to wiecie, ile luda pobrali w straszną niewolę?
– Ino wciąż pytacie a pytacie… Cóżem ja prorok, albo jakowy świadowid, czy co?
– No, to już wam powiem: samych dziewuch i młodych niewiast dwa-dzie-ścia je-den ty-się-cy!16 A gospodarzy i parobków, bez liku!
– Ooo, to nie najlepiej się stało – frasobliwie kiwając głową rzekł Tomasz.
Obecni parsknęli śmiechem mimowoli, a Kasper dodał:
– Juści nie najlepiej. Gdybyście tę garstkę na krakowski rynek wysypali, toby tego pełniuśko było, głowa przy głowie.
– Aha, dworujcie sobie ze mnie, rozumiem się na żartach; a wam się może zda, żem matoł? Krakowski rynek… hoho… ale się nie gniewam; starszemu człeku godzi się wybaczyć.
Gospodarz trącił Kaspra nieznacznie w ramię i szepnął:
– Ostawcie go; szkoda waszej mowy dla głupiego.
Głośno zaś rzekł:
– Cóż zasię mają Tatary do krakowskich mieszczan?
– Zaraz powiem do zrozumienia: Skoro one pohańce17 poszły, zabierając łupy i lud w niewolę, ino goła ziemia ostała, a zgliszcza, a pustka. Co było robić? Święta rola odłogiem leży, robotnika ani uświadczy, rzemiosła pozamierały, koniec świata i tyle.
– Wiadomo – rzucił Walenty – swój do swego zawżdy ciągnie; ów książę Henryk milszy im, niż Polak z krwi i kości. Ponoś dawno zabaczył18, że z Piastowego jest gniazda; po polsku nawet nie umie. Jakoż mieli zachować wiarę Łokietkowi krakowscy mieszczanie?
Umilkł, a wszyscy zgromadzeni zamyślili się smutno. Kto mógł przewidzieć, jak rychło skończy się niedola księcia i całej ojczyzny.
Aż tu znienacka odezwał się Tomasz, cedząc słowo po słowie, z namysłem:
– Śmieliście się ze mnie, sławetni majstrowie; od razu zmiarkowałem, że ze mnie, choć zda mi się nie rzekłem nijakiego słowa do wesołości. Inszy by urazę w sercu chował, albo zgoła zwady szukał; jam spokojny człek, swarów nie lubię. Korci mnie jednakowoż, abym się na was pomścił co nieco za owe śmiechy.
Marcin podszedł ku niemu. Jako gospodarz obawiał się, by od słowa do słowa nie przyszło do kłótni, a kto wie… po tylu kubkach miodu… może i do bitki. Niepodobna gospodarzowi dopuścić do takiej ostateczności. Rzekł więc łagodnie, kładąc rękę na ramieniu Tomasza:
– Ej kumotrze, cobyście się ta sierdzili; w pogwarce sto słów padnie z gęby, a głowa o nich nie wie. A przy imieninach, przy napitku, to się człowiek i roześmieje czasem z byle czego. Szanujemy was przecie wszyscy, a całe Rybaki znają szkuty majstra Tomasza, jako są na Wiśle nieprześcignione.
Tomasz uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Chyba, że prawdę gadacie, Marcinie; jeden jest przemądrzały w mowie, drugiego rozum uwidzisz przy robocie. Niech ta już będę stratny; a za pokutę, żeście mnie obśmiali dzisiaj, proszę was pięknie wszystkich jakoście tu są zebrani, do mojej chałupy jutro na łososia. Wczorajem go ułowił, oćwiara niczem cielak.
– Bóg zapłać! Bóg zapłać! Stawimy się niechybnie! – odpowiedzieli.
– A jeśliście mniemali, co was moja pomsta ominie, to była szpetna pomyłka. Słuchajcie bacznie, rzekę wam coś: ja go widziałem, a wy nie!
– Kogo?
– Co takiego?
– Gdzie? – pytali jeden przez drugiego.
– Jak to kogo? Ma się wiedzieć, księcia Władysława.
– Władysława? Być nie może!
– Łokietka?
– Cóż za brednie!
– A nie brednie. Patrzałem nań z tak bliska, jako na was ninie19 patrzę.
– Kiedy?
– Dziś o piątej rano, na prymaryi20 u św. Idziego.
– Przywidział wam się ktoś podobny.
– Aha… mądre słowo. Toli na cały Kraków jeden jest ino człeczek takowej mizernej postaci, prócz księcia.
– A prawda – przerwał mu Onufer, krupiarz z Pędzichowa – prawda, ksiądz Wincenty, pisarz u św Trójcy.
– Widzicie tedy, skoro znam księdza Wincentego, a nie on był na prymaryi, to musiał być książę.
– A ja się dam zabić, że dawno już uszedł z Krakowa. Tydzień by tu siedział u wroga w paszczy?
– Nie dajcie się zabić, boby was szkoda było – rozśmiał się Tomasz. – Widziałem go, jak Bóg na niebie.
– O rany Pana Jezusowie… Jeszcze go Probus pojmie w niewolę!
– A nam co do tego? Widno pilne sprawy zatrzymują go w Krakowie, to i nie pyta, czy bezpieczno, abo nie. Zresztą… – Tomasz splunął wzgardliwie i machnął ręką – czy to onym szpiegom pilno po prymaryjach biegać; w pierzu im cieplej niźli w kościele; to i nie lękało się panosko nieszczęsne błagać ratunku dla siebie i – dla biednej krainy, krzyżem leżący na mszy świętej.
– A potem co się stało?
– Za księdzem do zakrystyi poszedł i podział się gdziesi.
– W podziemiu jest izba obszerna – szepnął Kasper do Marcina – tam się może przez dzień ukrywa, a nocami narady ze swymi wiernymi odprawia.
Drzwi otwarły się znagła, w progu stanęło dwóch młodych chłopców: Jacek Rataj, bratanek, i Kuba Mocarny, chrześniak Marcina.
– A czego? – spytał gospodarz.
– Przyszliśmy się pokłonić i pożegnać was, ojcze chrzestny – rzekł Kuba – ściemnia się już, pora nam gnać do miasta, zaczem bramy pozawierają.
– Nie zdążycie,
16
17
18
19
20