Królewska niedola. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Królewska niedola - Domańska Antonina страница 3
Wybiegli.
Szara mgła unosiła się nad rzeką, między domkami słały się wieczorne cienie. Tylko wąziuchna ścieżka, prowadząca z przedmieścia ku murom i basztom, wcale jeszcze była znaczna wśród zgniłej trawy i błotnistych kałuż. Gdzieniegdzie bieliły się na niej rzucone płaskie kamienie, wskazywały kierunek i dopomagały jako tako do przejścia.
Czeladnicy szli chwilę, nic do siebie nie mówiąc. Kuba przystanął nagle, rozejrzał się po niebie i po ziemi, i krzyknął:
– Jezus!… Jacek, noc zapada… śmigajmy co żywo!
– Juści, śmigajmy; a nowe ciżmy? Takeśmy ich strzegli tu idący, skakaliśmy po kamieniach niczem pchły.
– A, bo nie było strachu. Co ci ta o ciżmy, umyjesz, oczyścisz jutro; dziś trza nam pędem biec, póki bramy otwarte.
– Ano, to dymaj przodem, ja za tobą.
Puścili się kłusem. Kuba walił na oślep, ani pytał, a rzadkie po tygodniowym deszczu błoto obryzgiwało mu kożuszek, skakało nawet do oczu. Spokojniejszego ducha Jacek szedł ostrożniej, ale i on ślizgał się co chwila i wpadał w kałuże, omal ukochanych ciżem nie pogubił.
Mijali wawelską górę. Tutaj ścieżka rozgałęziała się na troje: w prawo ku Grodzkiej bramie, w lewo wzdłuż murów ku baszcie Iglarzy, i nieco wstecz, poza miasto, ku błoniom i wsiom pobliskim. Przystanęli niepewni, którędy lepiej dobiec do miasta, gdy przenikliwy, ostry głos trąby, zwiastującej zaciąganie warty nocnej, i zamykanie bram, rozległ się donośnie w powietrzu.
– Masz tobie… – westchnął Jacek; – a teraz co? Czekaj no… – krzyknął – jeżeli cudem łaski Boskiej zatrzymali Szymka, mego ciotecznego, co tam już trzy roki służy, to nasza wygrana. Ino zbyrknę po swojemu, pozna, żem to ja, i uchyli furtki. Już mię nie raz, i nie dziesięć przepuszczał.
– Ano, to drała21 do Iglarzy!
Jacek podszedł jak mógł najciszej do samej baszty, stanął przy furtce, i zapukał lekko dwa razy po trzy razy. Baczne ucho żołnierza na warcie dosłyszało to podejrzane stukanie. W okrągłym otworze u góry drzwiczek ukazała się twarz jakaś wąsata.
– Co tam? – padło krótkie pytanie.
– To my, czeladź od majstrów Glasera i Langmana. Raczcie nas wpuścić do miasta.
Żołdak mruknął niechętnie łamanym czeskim językiem:
– Wracajcie skądeście przyszli. Ani bram, ani furtek nie otwiera się o tej porze.
– Chciejcie wasza miłość uczynić nam tę wygodę – prosił grzecznie Jacek – zapóźniliśmy się nieco, pilno nam.
– Idźcie precz! – podnosząc glos odparł strażnik. – Nie wpuszczę i amen.
– Nie wpuścicie? Ino rygiel odsunąć… co wam szkodzi?
– Ruszaj mi stąd polski psie, bo cię inaczej poczęstuję!
Na te słowa Kuba dotąd schowany za przyjacielem, wyskoczył naprzód, krzycząc:
– A ty sobie co myślisz, przybłędo z końca świata? Kogo to psem przezywasz? Krakowskie dziecko? Polskiego chłopa, co tu na swoich śmieciach siedzi? Co jego dziady i pradziady w tej świętej ziemi leżą? Psem będziesz przezywał zbóju bezwstydny? Tyś sam pies… bezdomny pies… W cudze legowisko się wdarłeś i jeszcze warczysz? Otwieraj furtkę!
Jacek, mniej skory do burdy, usunął się na bok i poglądał ku klasztorowi Franciszkanów, którego mury łączyły się przy baszcie z murem miejskim, a niższe były i gdzieniegdzie nadwyrężone.
– Po co ten paliwoda zadziera ze strażą… – pomyślał – lepiej byśmy pokornie powiedzieli dobranoc, a przeczekawszy trzy pacierze, dałoby się jak nic przeleźć tędy na podwórze przewielebnych ojców. Z podwórza do ogrodu, przez płot na cmentarz Wszystkich Świętych, i już człek w domu.
Chciał Kubę pociągnąć za kożuch i szepnąć mu słowo, gdy wtem zamajaczyło mu coś jasnego przed oczyma. Spojrzał bystro, i aż się żachnął…
Tam wysoko, na poddaszu dzwonnicy franciszkańskiej błysnęło światło… Ktoś wyjrzał oknem i cofnął się. Chmury, przesłaniające księżyc, pomknęły z wiatrem, rozwidniło się na niebie i na ziemi. Świeczka na wieży zgasła, ale Jacek nie spuszczał oka z miejsca, w którem ją ujrzał.
Znowu się coś w oknie poruszyło; tym razem ukazały się trzy głowy. Za chwilę Jacek zobaczył coś więcej: ciemny duży przedmiot wysunięto poza obramienia okna i spuszczano go powoli ku dołowi.
Nie rozumiał, co to ma znaczyć, domyślał się tylko jakiejś tajemnicy.
Kuba tymczasem nie żałował płuc, ani języka, wrzeszczał wyzwiska najobelżywsze, wkońcu odskoczył wstecz, zadarł głowę i splunął w kierunku baszty.
– Masz! Tyleś u mnie wart, złodzieju …….!
– Niech się ta kłócą – przemknęło Jackowi przez głowę. – Mogliby żołnierze zauważyć co, posłyszeć szmer, lepiej, że się zajmą czym innym.
Kuba rozparł się szeroko na nogach, ujął się oburącz pod boki i klął. Nic już nie miał do stracenia; zrozumiał, że ani dobrocią, ani złością nic nie wskóra, tedy mścił się bodaj gębą.
– To teraz taki porządek w sławetnej stolicy? To spokojne, uczciwe ludzie nawet nocować nie mają we własnym łożu? Toście wy siepacze katowscy, a nie wojsko książęce? Psie syny jedne!
W oknie dzwonnicy ukazali się znów ludzie… Ciemny przedmiot obsuwał się coraz niżej, widocznie zawieszony był na linach, które tamci trzymali.
– Kosz! – omal że głośno nie wykrzyknął Jacek. – Jak Boga kocham kosz!… Człowiek w koszu!… O rety… żebyż go nie spostrzeżono!
Już nie ten sam wąsal, inny jakiś wartownik przyskoczył do okienka nad furtą.
– W tej chwili mi precz pójdziesz, smyku niedowarzony!
Kuba rozśmiał się zjadliwie.
– Ja smyk? Ano prawda, młodym jest. A tobie zazdrość, zbirze najemny, coś już lata zdarł w dziesięciorakiej służbie. Ileż ci płacą za dniówkę, hę? Kto ci da grosz, ten twój pan! Chachachacha!
– A ty pędraku… błaźnie jeden… zda ci się, że z babami masz do czynienia? Precz, bo kuszę naciągam i przestrzelę cię na wylot!
Tajemniczy kosz dotknął szczytu muru klasztornego i zatrzymał się. Jacek przyskoczył do Kuby i szarpnął go z całej siły za rękę.
– Milcz, jeśli ci żywot miły! – szepnął mu w samo ucho, a głośno i dobitnie rzekł do żołnierza:
– Idziemy już oba, panie wachmistrzu, idziemy; raczcie wybaczyć chłystkowi głupiemu. Piwo mu w głowie
21