Paziowie króla Zygmunta. Domańska Antonina

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Paziowie króla Zygmunta - Domańska Antonina страница 2

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Paziowie króla Zygmunta - Domańska Antonina

Скачать книгу

Izabeli Papacoda i Mariny Arcamone.

      – Niechże cię nie znam z taką nowiną!

      – Oho, stary Krabatius głowę beze30 drzwi wyścibia, widno go przeniesiono, jako i nas, na insze mieszkanie.

      – Któż to jest? – spytał Gedroyć, niedawno do Krakowa przybyły.

      – Medyk pana marszałka Kmity.

      – Nie znam go; muszę się mu przypatrzyć.

      Chłopcy, doszedłszy do drzwi swego nowego mieszkania, pchnęli Kubę z pościelą do izby, a sami nie kwapili się z wchodzeniem, obiecując sobie jakąś śmieszną krotochwilę ze spotkania z magistrem Johannesem Krabatiusem.

      Tenże, człowiek niemłody, w czarnym aksamitnym długawym ubraniu i takiejże płaskiej czapeczce na łysinie, stał we drzwiach swej komnaty i poglądał w korytarz przez szkła osadzone w rogowych widełkach na długim trzonku, które przysuwał prawą ręką do oczu, wyciągając jeszcze naprzód chudą szyję, ruchem właściwym krótkowidzom. Bocianiej cienkości nogi, o dużych płaskich stopach, tkwiły w czarnych pończochach i czarnych safianowych trzewikach, zakończonych według najnowszej mody niepomiernie szeroko.

      – Pan Szydłowiecki, pan Boner, panowie pazie… dobry wieczór. Co tu oni mają za jaką robotę? – zapytał Niemiec łamaną polszczyzną.

      Przez twarz Jasia Drohojowskiego przeleciało drgnienie złowrogie, zwykła zapowiedź mniej lub więcej szalonego figla. Podbiegł z uprzejmą minką do Niemca:

      – Dzień dobry, panie magister: my tu na nową kwaterę, wasza miłość takoż31?

      – Moja miłość takoż.

      – Ach, co za szkoda, że sypialnia pana magistra wychodzi na północ… przy waszym niemocnym zdrowiu…

      – Ja nigdy nie wychodzę na północ. Dwadzieścia jedna godzina, to ja już dawno śpię.

      – Słusznie to waszmość czyni: ale co inszego chciałem rzec: powiadam, co okna są od północy.

      – Ach tak… to jest bardzo niedobrze… od północ…

      – A zwłaszcza że wasza miłość taki blady od kilku dni; przymizerniał srodze.

      Mówiąc to, Drohojowski kopnął najbliżej za sobą stojącego kolegę wzywając jego pomocy. Jędruś Boner, jedyny do konceptów, w mgnieniu oka się zorientował i niby półgłosem do siebie, ale tak, że każde słowo wyraźnie było słychać, mruknął:

      – Biedny człowiek… zmienił się nie do poznania.

      – Co on mówi?

      – Nic, nic, niech się wasza miłość ciepło odziewa, o febrę32 nietrudno.

      – Nie stójcie w tym ponurym, wilgotnym korytarzu, dobry panie Krabatius! – jęknął Krystek Czema z rozrzewnieniem w głosie.

      – Kochane chłopcy… poczciwe dzieci… posłucham waszej dobrej rady.

      I zaniepokojony medykus cofnął się do swej izby licząc puls, naturalnie ze strachu mocno przyśpieszony. Wyjął z kieszeni małe srebrne lusterko, obejrzał język… brzydki; oczy wydały mu się dziwnie zaiskrzone, a białka żółte. Usiadł znękany na ławie i zdumał się gorzko.

      Chłopcy tymczasem wpadli z krzykiem i śmiechem do swego nowego mieszkania i zaczęli porządkować swe rzeczy zniesione na miejsce przez służbę i porozrzucane bezładnie. Siedem tapczanów z siennikami twardo wysłanymi słomą stało dokoła ścian; reszta gratów, co prawda niezbyt misternych i właścicielom jedynie miłych, a niezbędnych, leżała lub stała na podłodze.

      Montwiłł najpierw jął przewracać między poduszkami: wyszukał swoją, porwał kilim gruby, wojłokowy, co mu za przykrycie służył, i w mig posłał sobie łóżko. Ostroróg zawiesił łuk tatarski i sajdaczek niewielki na haku nad swoim tapczanem; Gedroyć, porwawszy bałałajkę o trzech strunach, puścił się w prysiudy33 do Drohojowskiego.

      Jaśkowi w to graj! Hrymnął podkówkami o podłogę i dalejże kozaka. Czema w niemym uwielbieniu patrzał na nieznany mu, a ze strasznym ogniem wykonywany taniec.

      Jeden Pawełek Szydłowiecki, nie dbając na wrzaski dokoła siebie, wyjmował z tobołów bieliznę i świąteczne szatki kolegów i jak dobra matka układał je z systematycznym porządkiem w drewnianych, jaskrawo pomalowanych skrzynkach, ustawionych przy łóżku każdego chłopca.

      Boner, rozpalony widokiem kozaka przez prawdziwych Rusinów tańczonego, porwał mosiężną miednicę i rzemień ze sprzączką od tłumoka i walił w przyśpieszonym tempie, ile sił starczyło…

      – Che orgia! Che demoni! Che bestie infernale!34 Czicho mi saras!35I'orecchie mi crepano36! Taki tańcy to piekło balet… powi saras milościwa krolowa!

      Piekielny balet zamarł w jednej sekundzie, miednica i bałałajka wypadły z rąk, oczy wszystkich chłopców skoczyły ku drzwiom otwartym, w których stała przemożna i przegruba, najstarsza dama dworska królowej Bony – Izabela Papacoda.

      – Powi milościwa pani, che pazie diaboli incarnati37… zawola pan Strasz… – piszczała przeraźliwie granatowa ze złości Włoszka.

      Pawełek Szydłowiecki, jedyny, który umiał po włosku, pokłonił się z uszanowaniem i przepraszał za siebie i za towarzyszy, że przez nieuwagę i zapomnienie dopuścili się takiej niegrzeczności.

      Donna Izabela przestała sapać; uprzejme słówka płynnie wypowiedziane złagodziły jej furię; spojrzała nawet dość mile na przystojnego i układnego pazia i całe zajście byłoby się ku zadowoleniu wszystkich zakończyło, gdyby nie… Kupido! Nie ten malutki bożek skrzydlaty z zawiązanymi oczkami, ach nie!

      Był to inny Kupido, czworonożny, z wydłużonym pyszczkiem i cieniuchnymi nóżkami… najukochańszy charcik signory Papacody. Przez nie domknięte drzwi komnaty wybiegł za swoją panią, a usłyszawszy wrzaski wpadł, szczekając zajadle, między paziów, rzucił się na oślep z wściekłością i ostrymi ząbkami rozdarł jedwabną nogawicę małego Czemy, kalecząc go przy tym w nogę.

      Wtedy Krystek, acz cichy i ślamazarny, nie pozbawiony jednak ludzkich uczuć, kopnął psa z całej siły tak, aż na łokieć38 w górę wyleciał i skomląc żałośnie, skrył się w gęstych fałdach sukni donny Izabeli.

      Włoszka syknęła przez zęby jakąś specjalną klątwę, chwyciła pieska na ręce i trzasnąwszy drzwiami, aż szyby zadzwoniły, pobiegła do siebie.

      – Nu, ależ baba wąsata! Chciałby ja za rok mieć pół takie wąsy! – dziwował39 się Montwiłł.

      – Wąsy,

Скачать книгу


<p>30</p>

beze a. bez (tu gw.) – przez. [przypis edytorski]

<p>31</p>

takoż (daw.) – dziś: także. [przypis edytorski]

<p>32</p>

febra – tu: gorączka. [przypis edytorski]

<p>33</p>

prysiudy (z ukr.) – przysiady, figury taneczne. [przypis edytorski]

<p>34</p>

Che orgia! Che demoni! Che bestie infernale! (z wł.) – co za orgia, co za demony, co za bestie piekielne. [przypis edytorski]

<p>35</p>

Czicho mi saras! – cicho mi zaraz. [przypis edytorski]

<p>36</p>

I'orecchie mi crepano (z wł.) – uszy mi pękną. [przypis edytorski]

<p>37</p>

che pazie diaboli incarnati (z wł.) – że paziowie to diabły wcielone. [przypis edytorski]

<p>38</p>

łokieć – daw. miara długości, ok. 0,6 m. [przypis edytorski]

<p>39</p>

dziwować się – dziś: dziwić się. [przypis edytorski]