Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup страница 4
– Być może.
Liza położyła poduszkę na właściwym miejscu, rozciągnęła prześcieradło i obetkała je mocno dookoła; robiła to wszystko z pewną starannością, a jednocześnie czekała w milczeniu, co Jörgen powie dalej. Ale on milczał uporczywie niby ktoś, kto ma w ręku wysoki atut i nie chce go wygrać, zanim nadejdzie dobra sposobność.
– Czy wiesz, kogo przywiózł? – zapytała wreszcie.
– Tak… przyjechał proboszcz.
– Jezusie! – szepnęła przerażona i odwróciła się ku niemu.
Ozwało się ciche miauczenie, coś białego poruszyło się na podłodze w głębokim mroku. Był to Pilatus, kocur, którego Jörgen dotychczas nie zauważył. Otarł się o spódnicę i mrucząc pieszczotliwie, wyciągnął szyję, tak że jego szeroka głowa, podobna w zmierzchu do łba ogromnej żmii, dotknęła niemal kolana Lizy. Wydawało się, że żółte źrenice powiększyły się i silniej świecą. Parobek doznał niesamowitego uczucia, widząc skradające się zwierzę, które niby atrybut jakiejś bogini ściśle wiązało się z Lizą. Wydawało się, jak gdyby kot przeczuwał tajemniczym instynktem, że jego pani zamierza wejść na wyższe szczeble społeczne i jak gdyby chciał z tego powodu z podwojonym zapałem wkraść się w jej łaski – w łaski tej, która stała teraz, dysząc szybko wskutek wewnętrznego podniecenia.
– Tak, w takim razie zapewne nie potrwa to już długo – rzekł Jörgen.
– Nie… zapewne nie potrwa już długo – powtórzyła, niemile dotknięta tym, że wyraził jej własną myśl.
– A cóż powiedział doktor?
Liza pochyliła się, jak gdyby poddając się pieszczocie kota i pogłaskała zwierzę.
– Tego nie wiem.
– Jak to?… Stałaś tam przecie i podsłuchiwałaś.
– Ja? Czyś ty stracił rozum?
– O tak, w spiżarni.
– Miałam tam robotę.
– Właśnie przy oknie?
– Tak, właśnie przy samym oknie. A ty musisz zawsze gdzieś stać i wypatrywać.
Jörgen roześmiał się drwiąco.
– Podsłuchiwałam? – mówiła dalej rozgniewanym tonem. – Nie wiem tylko, dlaczego miałabym podsłuchiwać. Czy to może mnie obchodzić, czy pani będzie żyła, czy nie?
Ciągle jeszcze stała pochylona nad kotem, który rozkosznie przewrócił się na grzbiet i wpił się pazurami w jej rękaw, podczas gdy jej palce błądziły po gęstym futrze brzucha. Jasny węzeł włosów dotknął kolana Jörgena. On przechylił się teraz nieco i szepnął jej do ucha:
– Wszystko zależy od tego, jak to będziemy rozumieć, Lizo.
Dziewczyna wyprostowała się nagle i zaśmiała krótkim śmiechem.
„Czyż ja ją tak bardzo kocham?”
Nastało milczenie. Słychać było tylko prychanie kota.
– A zatem cóż doktor powiedział? – pytał Jörgen z uporem.
– Ach! Powiedział, że nie ma wiele nadziei… ale nie trzeba rozpaczać, bo wszystko jest w ręku Boga… powiedział to, co się zwykłe mówi w takich wypadkach.
– Tak, tak przypuszczałem.
– A teraz także proboszcz przyjechał.
Liza nie zastanowiła się, że jeszcze przed odwiedzinami doktora posłano po proboszcza, że zatem nie świadczy to o niczym. Dla niej przybycie proboszcza stało się kropką nad i. Teraz młynarka musi w to uwierzyć.
– Zdaje się, że młynarz przejął się strasznie słowami doktora – mówił dalej Jörgen. – Widziałem, jak mu ręce drżały.
– Och, zaledwie zdołał powstrzymać łzy… a potem ustawicznie błagał: „Musi ją pan uratować, doktorze! Nieprawdaż? Ona nie umrze?…”, zupełnie jak dziecko…
– Tak, to jednak szczególne.
– No, przecież to jego żona.
– Zapewne, ale mnie się zdaje… że jeżeli ktoś ciągle ugania się za inną i jest jakby opętany… można by przypuszczać, że chyba życzy sobie, aby się jej pozbyć.
– Życzy sobie, aby się jej pozbyć? Co ty wygadujesz?
Moralne oburzenie, jakie miało się przejawić w tych słowach, nie sprawiło bynajmniej wielkiego wrażenia na Jörgenie. Podniósł się, oparł kolano na stołku, a łokcie na poręczy i spojrzał dziewczynie ostro w oczy.
– Słuchaj no, Lizo, jeżeli ona umrze, to ja dobrze wiem, kto zostanie żoną młynarza.
– Ach, wiecznie pleciesz niedorzeczności!
– Być może… ale co wiem, to wiem i inni także wiedzą, a ty sama najlepiej.
– No, nie można nigdy przewidzieć, jak się wszystko ułoży – wtrąciła Liza. – Czy tak niechętnie widziałbyś mnie na stanowisku gospodyni?
– Nie wiem… to inna sprawa. Ale jeżeliby ona żyła albo jeżeliby inna przyszła na jej miejsce, to mogłaby się z tobą pokłócić i wydalić cię.
– A czy to sprawiłoby ci przykrość, Jörgenie?
Wypowiedziała to pytanie najczulszym głosem, a mimo zmroku Jörgen zauważył, że spogląda na niego bardzo życzliwie. Już sama myśl, że wydalono by ją z tego domu, zaparła mu niemal oddech w piersi; pod wpływem jej spojrzenia uczuł, że krew uderza mu do głowy.
– Tak, to byłoby najgorsze z wszystkiego, co mogłoby mnie spotkać – wyjąkał.
– No, w takim razie możesz być pewny, że gdyby tamta w domu wyzdrowiała, nie potrwa długo, a będę biegać z książeczką służbową.
Szepnęła te słowa bardzo dobitnym tonem, jak gdyby było niezmiernie ważne przekonać go o konieczności śmierci młynarki. Głos jej drżał, z trudem wypowiadała słowa; wydawała się jakby pełna obaw o to, że odmienne przekonanie parobka może jej zepsuć grę, albo też jakby takie czy inne pragnienie lub prośba mogły powrócić umierającą do życia. Albowiem nie było wykluczone, że zazdrość podsunęła mu takie niedorzeczne pragnienie. Czyż nie brzmiało ono w jego słowach: „Wiem ja dobrze, kto zostanie żoną młynarza”?
Jörgen zastanowił się przez chwilę.
– Tak, ale ja mogę zawsze stąd wylecieć, jeżeli się tak młynarzowi spodoba. A to byłoby takim samym złem… dla mnie.
– Nie, Jörgenie – odpowiedziała Liza, uspokajając go. –