Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup страница 8

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Ale przede wszystkim męczyła go obawa, co się z nim samym stanie. Wydawało mu się, że odchodzi od niego dobry domowy anioł stróż i że pozostawia go samego i bezbronnego jako łatwą zdobycz na pastwę złego czaru. Albowiem wiedział aż nazbyt dobrze, jak mocny wpływ wywiera na niego Liza, a także odczuwał instynktem, że ten wpływ w żadnym razie nie prowadzi do dobrego. Dopóki żyła żona, istniało jeszcze coś, co go powstrzymywało: mógł popełniać błędy, nawet trudne do naprawienia, ale nie był jeszcze bezradny, nie pozostawał całkowicie w mocy losu. Więc w tej wątłej życiowej nici, której włókna rwały się z minuty na minutę jedno po drugim, upatrywał jedyną linę kotwiczną. Ale z chwilą jej zerwania otwierało się nieznane, potężne morze, na którym groziły mu wszystkie burze namiętności.

      Co prawda i wówczas jeszcze pozostawała kotwica ratunkowa, nazbyt słaba, niestety, by ocalić przed rzeczywistym orkanem, ale bądź co bądź wystarczająca, by dać tymczasowo pewne uspokojenie. Nawet gdyby utracił żonę, miał jeszcze swego chłopaka. Umierająca pozostawiała mu część siebie samej, przypomnienie, że nie wyzbył się jeszcze obowiązków rodzinnych. I Jörgen wyczuł zupełnie trafnie, że Liza obawia się Janka, który dzięki niewinności swego dziecięcego wieku usuwał się spod jej mocy i mógłby także ojca wyzwolić spod tego wpływu. A młynarz, obawiający się Lizy, doznawał z tego powodu – nie zdając sobie z tego sprawy – dobroczynnej pewności siebie w obecności chłopca. Teraz ulegał także temu uczuciu, czuwając nad śpiącym dzieckiem.

      Wtem Janek począł oddychać niespokojnie i kwilić. Ręka ojca przesunęła się pieszczotliwie po jego główce. Chłopak przetarł oczy, westchnął i spojrzał ku gwiazdom błyszczącym ponad wierzchołkami drzew.

      – Co to, Jaśku? Płakałeś przez sen.

      – Wielki pies chciał mnie ukąsić…

      – Śniło ci się. Czas już do łóżka – rzekł młynarz, powstając. – Chodź, zawołamy Lizę, aby ci pomogła.

      – Nie, nie chcę Lizy!

      – Jesteś taki śpiący.

      – Dam sobie sam radę, nie jestem wcale śpiący – bronił się Janek, prostując się i usiłując otrząsnąć się z senności. – Nie chcę Lizy – powtórzył z uporem.

      Młynarz spojrzał na niego zadziwiony.

      Po raz pierwszy zauważył tę niechęć dziecka do dziewczyny. I z pewną radością przeczuwał: oto mały, dzielny anioł stróż idący na pomoc trwogom.

      Uniósł chłopca w ramionach i pocałował go.

      – Ja sam zaniosę cię do łóżeczka, mój mały – oświadczył i ruszył ku domowi, pochylając się ostrożnie, by mokre od rosy liście nie uderzały w twarz śpiącego. Albowiem mała dziecięca główka spoczęła natychmiast na jego ramieniu ociężała snem, a spokojny oddech świadczył o głębokim śnie. Chłopak nie przebudził się nawet wówczas, gdy ojciec rozbierał go i układał w łóżku.

      Dopiero gdy już to uczynił, zastanowił się, że było to właściwie zakłócenie domowego porządku i że Janek już od dawna powinien był leżeć w łóżku. Oto skutki, gdy nie ma w domu gospodyni.

      Co teraz robi czeladź? Na górze w młynie było całkiem ciemno. Chrystian przygotowuje się zapewne, aby odwieźć proboszcza do domu. Ale Jörgen?… i Liza?

      Na dole młyna w izbie świeciło się.

      Wahając się, młynarz przeszedł przez podwórze ku wjazdowi między ogrodem kwiatowym a młynem. Na chwilę zatrzymał się niezdecydowany, a potem wyszedł na gościniec – aby zobaczyć, czy ciemność utrudni jazdę i czy chmury gromadzące się od zachodu zagrażają burzą; bądź co bądź postanowił dać proboszczowi parasol. A potem rozgniewał się sam na siebie z tego powodu, że się okłamuje! Istotnie, nic go nie pociągało ku Lizie, na pewno nie chciał iść do niej, najchętniej nie oglądałby jej zupełnie. Ale czyż mógł doprawdy pozwolić na to, aby siedziała razem z Jörgenem? Bo ona była na pewno w izbie, a jego nigdzie nie było widać.

      Zapach kiepskiego chłopskiego tytoniu przewionął koło niego, zatruwając świeżą woń łąk. Chłodny wiatr wiał od bramy młyna, naprzeciw której właśnie stanął. W łukowatej ramie małego tunelu odcinała się na bladym tle północnego nieba sylweta pary koni stojących z przeciwnej strony podwórza przed stajnią, której brama, otwarta na ścieżaj, skrywała tył jednego ze zwierząt. Na środek drogi, wiodącej popod bramę, padał z prawej strony czerwonawy blask idący z izby – a blask ten wyglądał jak rozwiany dym.

      Powziąwszy szybkie postanowienie, młynarz wszedł do wnętrza.

      Łojowa świeczka stojąca na stołku rzucała nieforemny cień dziewczyny na brudnobiałą ścianę i rysowała barokowo wygiętą ciemną sylwetkę na niskiej powale. Liza położyła właśnie czyste prześcieradło na łóżko jeszcze niewygładzone; cała przestrzeń była wypełniona wirującymi chmurami dymu. Jörgen stał obok dziewczyny, opierając się swobodnie o przednią poręcz łóżka i wypuszczał kłęby dymu. Gdy młynarz stanął w drzwiach, parobek wzdrygnął się nieco – tak się przynajmniej młynarzowi wydawało.

      – Lizo – rzekł – trzeba przygotować trochę herbaty dla proboszcza… Jak widzę, Chrystian zaprzęga już konie.

      – Ksiądz proboszcz nie pija przecież nigdy herbaty.

      – Może właśnie dzisiaj się napije… jest już chłodno… a zawsze dobrze jest wypić coś gorącego. Tutaj zdążysz jeszcze zrobić porządek.

      – Dobrze – odpowiedziała Liza obojętnie, porzuciła rozpoczętą pracę i wyszła.

      Młynarz powędrował powoli za nią. Gniewał się sam na siebie. Przecież to było głupstwo, że nie kazał jej przedtem sprzątnąć w izbie – jedno łóżko było już posłane. Teraz, oczywiście, Liza musi tu powrócić, a wtedy on nie będzie mógł już obwąchiwać i pilnować, jak się zachowują oboje z Jörgenem. Tak jest – „obwąchiwać” to było właściwe określenie, którego mu nie oszczędzą! To bowiem było najgorsze, że przejrzeli jego zamiary. Dlatego zawstydził się i zająknął. Jörgen chrząknął, jak gdyby właśnie w tej chwili musiał zakrztusić się dymem w gardle. W obojętnej zgodliwości Lizy tkwiło również źle ukrywane lekceważenie. Nawet Pilatus, który zawsze szedł w ślady swojej pani – nawet on szydził z niego, kołysząc miękko ogonem na kształt wielkiego białego znaku zapytania widniejącego przed nim w mroku.

      VI

      Proboszcz odjechał, a młynarz stał jeszcze ciągle w bramie wjazdowej, spoglądając za wozem.

      Zaledwie można go było dostrzec. Ale młynarz ciągle trwał w bramie i spoglądał na gościniec, chociaż deszcz padał coraz bardziej rzęsiście: stukał w wielkie liście topoli, bębnił po ganku i ściekał miękko i monotonnie po gęstej strzesze młyna.

      Młynarz wyczuwał jeszcze pocieszający uścisk dłoni proboszcza, widział jego zasmucone spojrzenie.

      „Co też Chrystyna mówiła o mnie? Ach, tak, było dość przyczyn, by skarżyć się na mnie. Nie byłem takim mężem, jak należało – zwłaszcza w ostatniej połowie roku! Liza opętała mnie całkowicie – nie wiem, jak się to

Скачать книгу