Młyn na wzgórzu. Karl Gjellerup

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup страница 6

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Młyn na wzgórzu - Karl Gjellerup

Скачать книгу

człowiek idzie za to do piekła.

      – Ta… a… k.

      Jörgen nie rozmyślał nigdy zbyt dokładnie o piekle, mimo woli jednak wyobrażał sobie kobiece jego mieszkanki jako brzydkie, stare baby, bez wyjątku brodate czarownice z bajki. Toteż zaniepokoiła go bardzo myśl, że tak wdzięczne stworzenie jak Metta mogłoby tam przebywać.

      – Ale tak było kiedyś, że ludzie byli bardzo źli – oświadczyła Liza, bębniąc nogami w podłogę.

      – O nie, Lizo, to zdarza się i teraz! Słyszałaś zapewne o tej, którą kat ściął w proboszczowskim lesie koło Tostrup? To przecież niedaleko od was.

      – Tak, słyszałam o takiej, która tam pono3 straszy.

      – O, to pewne. Mój ojciec widział ją kiedyś na własne oczy, gdy w jasną, księżycową noc musiał iść przez las.

      – Musiał? – powtórzyła Liza drażniącym tonem zapytania i pochyliła się naprzód, aby mógł zauważyć jej wyzywający uśmiech. – Czyżby wybrał się na niedozwolone łowy?

      – No tak – przyznał Jörgen – może i zdarzyło się, że ścigał jakiegoś rogacza… Nie będziesz chyba osądzać go zbyt surowo z tej przyczyny… Co, Lizo kłusowniczanko?

      – Jörgenie! – krzyknęła dziewczyna tonem pełnym wyrzutu, marszcząc brwi.

      – Nie gniewaj się, Lizo! Wiem, że nie lubisz tego, ale tak się jakoś złożyło przy tej sposobności, zrozum… U nas zdarzało się to zresztą tylko przypadkowo… ot, po prostu fuszerka4.

      Liza skinęła głową, potwierdzając fakt, że bywają także przygodni złodzieje, a jednocześnie dziękując za kryjące się w tej uwadze pełne szacunku uznanie dla niej, córki rodziny Vibe, w której uprawiano kłusownictwo od szeregu pokoleń z zawodowym mistrzostwem. W słowach Jörgena brzmiało życzenie, by zaznaczyć pewien związek między obiema rodzinami, ale zarazem podkreślić skromnie nieporównaną wyższość rodziny Vibe. Ta delikatność zasługiwała na uznanie i została uznana.

      – Tak, więc to ten fuszer wchodził nam w drogę… i to nawet w proboszczowskim lesie!… Bądź co bądź było to trochę bezczelne! Hm… I wtedy zobaczył ją naprawdę?

      – Tak, najwyraźniej. Opisywał ją dokładnie, taką samą, jaką widział dziadek, kiedy ją tracono. Była tak piękna, że wszyscy płakali.

      – A cóż ona właściwie uczyniła złego?

      – Zamordowała swego narzeczonego, proboszcza, podawszy mu zatrute ciasto.

      – W takim razie przypuszczasz może, że ja karmię tę tam zatrutym ciastem?

      – Jezusie!… Nie mów tak, Lizo! Strach słuchać… zwłaszcza w ciemności.

      Liza zaśmiała się. Śmiech jej brzmiał krótko, twardo.

      Podniosła się, stanęła obok niego i wyjrzała przez okno. Okno było małe i nisko osadzone, więc aby tym wygodniej patrzyć, przechyliła się całkiem w kierunku Jörgena, tak że brodą dotykała prawie jego czoła, a ramię, wsparte dłonią na poręczy stoika, położyła mu na barkach. Nigdy jeszcze nie była tak blisko niego, ale za nic na świecie nie ośmieliłby się dotknąć jej swą pieszczotą. Czuł lęk przed nią, a ona wiedziała o tym – on zaś zdawał sobie sprawę, że ona to wie. Spoglądali oboje ku domowi. W ogródku przed domem błyszczały nikłe promienie światła, błądząc po gałęziach krzewów, kładąc się na ścieżkę i gubiąc się jako majaczący połysk w trawie. Promienie te wychodziły ze szczytowego okna, gdzie zasłona była zaciągnięta. Tam wewnątrz leżała umierająca chora.

      Nie. Liza nie zabijała młynarki. Co prawda przed miesiącem, kiedy się wydawało, że chora wyzdrowieje, przeszła jej przez głowę myśl, czyby nie można dopomóc chorobie, dodając coś do herbaty. Ale było to zbyt niebezpieczne, więc nie uczyniła tego. Jedynym środkiem, jaki mogłaby zdobyć, była trucizna na szczury, którą tak łatwo umiano by wykryć! Nie uczyniła tego, Bogu dzięki!… albowiem nie było to potrzebne. Teraz i tak dokona się to z całą pewnością. Proboszcz przyjechał… młynarka leżała wewnątrz i żegnała się ze światem. Nie, nie otruła tej kobiety… Czy jednak nie zatruła jej życia i czy nie utorowała jej przez to drogi do śmierci?… Ech, któż by śmiał ją obwiniać? Za to zresztą nie idzie człowiek od razu do piekła.

      Takie myśli krążyły w głowie Lizy, kiedy obserwowała nikłe promienie światła, przy którym gasło życie młynarki.

      Kiedy niekiedy, w regularnych odstępach, jakaś postać przesłaniała promienie, długi cień pełzał po trawie, to zbliżał się, to znowu oddalał. To młynarz, pełen niepokoju, chodził przed domem tam i z powrotem.

      Lękliwa ciekawość ogarnęła Jörgena: chciał zobaczyć, jak wygląda pochylona nad nim dziewczyna. Potarł zapałkę, udając, że zapala fajkę. Nagły blask uderzył w dolną część podbródka o gładkiej jak atłas skórze, rozbłysnął przelotnie na emalii zębów, purpurową czerwienią wdarł się do nosa i prześwietlił nozdrza, które drgały nerwowo podobnie jak u wietrzącego za śladem psa. Cień wystającej kości policzkowej pogłębił skroń, a oko cofnęło się do oczodołu, nad którym migotała niby złocisty płot zazwyczaj prawie niedostrzegalna brew. To oświetlenie z dołu, które wydobywało na jaw płaszczyzny zwykle ukryte, a przesłaniało cieniem inne, zazwyczaj najsilniej oświetlone, stwarzało poniekąd odwrotny obraz i pokazywało mu oblicze, w którym zaledwie mógł się doszukać znanych rysów i które dzięki tej na wpół poufałej obcości jednocześnie odpychało go i pociągało tajemniczo. A zwłaszcza teraz niepokoiło swą niesamowitością, gdy kolejno prawie całkiem znikało i znowu pojawiało się, coraz bardziej blade i upiorne – wyczarowywane i znowu przyćmiewane migocącym blaskiem zapałki, która upadła na podłogę, nie osiągnąwszy celu zapalenia fajki.

      – Jörgenie – szepnęła Liza – czy sądzisz, że można stamtąd z pokoju zobaczyć, co się dzieje tutaj w młynie?

      – Cóż przypuszczasz? Przecież oddzielają ściany.

      – Albo też usłyszeć?

      – Tak daleko?

      – Młynarz powiada, że to możliwe.

      – Zwariowałaś chyba, jeżeli w to wierzysz.

      – A jednak!… Kiedy młynarz mnie pocałował, ona wiedziała o tym i omal nie umarła z tego powodu, że już się jej wiele nie należy.

      – A więc młynarz całował cię?

      – Tak. Raz.

      – Czy to już dawno?

      – Nie tak bardzo dawno.

      – Mniej więcej przed miesiącem?

      – Czy może chcesz zapisać w kalendarzu? – zaśmiała się.

      Oboje milczeli przez parę chwil.

      Myśl o tym pocałunku wzburzyła Jörgena, gniewał się na nią, że opowiada

Скачать книгу


<p>3</p>

pono (gw.) – podobno. [przypis edytorski]

<p>4</p>

fuszerka – tu: amatorstwo, nieprofesjonalna robota. [przypis edytorski]