Wilcze gniazdo. Morawska Zuzanna
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wilcze gniazdo - Morawska Zuzanna страница 3
A od strony schroniska pędziła postać niewieścia. Odzież na niej poszarpana, ramiona poranione, włosy rozwiane świadczyły, iż wyrwała się ze strasznej walki. Biegła z oczami w słup stojącemi, rękami rwała włosy, lub rzucając niemi przed siebie, z całych sił jękliwym głosem wołała:
– Siewros! Siewros!
Z tym jękiem Dowrusa padła tuż obok rannego męża i starego Tubiagasa.
II
Kilkunastu różnego wieku chłopców bawiło się w wielkiej izbie. Okna wązkie, umieszczone wysoko, wpuszczały nie wiele światła, nadając jej mimo panującego gwaru i śmiechu jakąś cechę ponurą. Drągi, drabiny, kozły wysokie nakształt koni, oraz okrągłe kule, które chłopcy podrzucali do góry, dostarczały zabawy. Szwargotali między sobą po niemiecku, lecz w żywszej jakiejś walce, wybuchu radości, gniewu, wyrywał się wyraz polski lub litewski, co od razu wskazywało pochodzenie całej tej drużyny.
– Hej, ty, Fryc, chcesz się ze mną sprobować, zawołał mały, krępy, przysadkowaty chłopak, podsuwając jeszcze wyżej i tak dość kuse rękawy wełnianego odzienia, i stając przed cienkim, długim towarzyszem, który żylastemi rękami wdrapywał się na drąg wysoki.
– Słuchaj, Fryc! czyś ogłuchł, czyś się zrósł z tym drągiem! – wołał niecierpliwie krępy towarzysz.
– Daj mu pokój – ozwał się inny – on się tak wyciągnął, że ino skóra oblepiona, a uszy się w drąg schowały.
– Uderz go w piętę, to się skóra skurczy, a i uszy na wierzch wylezą, – wołał inny.
A nie czekając, aż ktoś tego dokona, przybliżył się do wchodzącego na stojący w pośrodku drąg chłopaka. Wyrostek ów rzeczywiście tak przylgnął do owego drąga, i tak się wydłużył, iż można było wziąć go zdala za jakąś kunsztownie wykonaną płaskorzeźbę. W chwili jednak gdy towarzysz przybliżył się do słupa, dał dowód, iż nie był przylepiony, bo wskoczył wprost na ramiona stojącego pod słupem chłopca, a przysiadłszy na nich, zeskoczył zwinnie na ziemię, wśród oklasków i śmiechu wszystkich towarzyszy. Potem wyciągnąwszy pięść do góry, zawołał:
– Słuchajcie, jak mnie który raz jeszcze nazwie Frycem, to mu kości pogruchocę.
– Ba, a jak cię nazwę inaczej, to nam wszystkim Hex skórę wyłoi! ozwał się przysadkowaty towarzysz, ten sam, po którego karku Fryc zsunął się na ziemię.
– No, a jak ci tam, jakoś… eh, djabeł zapewne, bo jak złe wszędzie się wdrapie i zewsząd zeskoczy, rzekł ten, który go najpierwszy do walki wyzywał.
– A wolę być djabłem, niż Frycem! zawołał chłopak butnie.
– A żebyś na drugi raz wiedział, że mnie Siewros zwano, masz dla pamięci.
I ująwszy za bary mówiącego rzucił go o ziemię.
A inni krzyczeli radośnie:
– Chwat Siewros!
– Ritter, Siewros!
– Djabeł, Siewros!
– Zuch, Siewros!
– Nasz, Siewros!
I krzycząc podskakiwali radośnie. Tymczasem rzucony na ziemię chłopak, powstał żwawo, porwał wpół wysokiego i chudego Siewrosa, podniósł go ku górze, a gdy ten złożywszy się, ujął trzymającego za bary, ten postawił go dopiero na ziemi, a zarzuciwszy ręce na szyję Siewosa wołał:
– Niech żyje Siewros! nie ma już Fryców, Hansów, a są Siewrosy, Jaśki…
I ściskali się obydwaj, jak gdyby przed chwilą nie było między nimi bójki; inni zaś krzyczeli:
– Hura! niech żyje Jasiek i Siewros, nie ma już Fryca ni Hansa.
– A i ja nie Ferdynand ino Maciek.
– A i ja nie Franc ino Franek! powtarzano dokoła. Wrzawa wzrastała, chłopcy z całą serdecznością ściskali się, a ta serdeczność dziwnie odbijała od niemieckiej mowy.
W tem drzwi się otworzyły i wszedł człek wysoki, barczysty, w ciemnej odzieży o nieprzyjemnem wejrzeniu i z progu głośno zawołał:
– Still, junge Wölfe!
Chłopcy, którzy nie słyszeli wśród wrzawy, ani otwierających się drzwi, ani też nie widzieli ukazania się dozorcy, na głos jego odrazu ucichli, a twarz każdego z wesołej zarumienionej i ożywionej bójką i zabawą, zmieniła się nagle, i pobladła, przybierając wyraz jakiś chytry i podstępny.
– Ach, wy, nikczemne, wilcze pokolenie, wężowy rodzie, czego wrzeszczycie! Głodem a powrozem ujarzmić was tylko, a pokonać, ciągnął dalej niemiecką mową.
– Który z was tutaj najwinniejszy?
Cisza zaległa izbę, – wśród której tylko oddech przyśpieszony zmęczeniem słychać było owych dziesięciu chłopiąt, wychowywanych pod okiem stojącego obecnie wśród nich Hexa.
– Kto najpierwszy był do krzyków! wrzasnął Hex powtórnie.
Jeszcze większa zaległa cisza. Powstrzymano nawet oddech, a zda się, że uderzenie dziesięciu serc młodocianych można było policzyć.
– Odpowiadać, – kto pierwszy wszczął bójkę!? I… spuścił żylastą dłoń na ramię Siewrosa. Chłopiec nie drgnął nawet, oka nie zmrużył, tylko ze zwykłą sobie zręcznością usunął się z pod żylastej dłoni dozorcy.
– Ty! będziesz mi umykał! wrzasnął rozwścieczony dozorca. – Zgniotę cię, ty podłe litewskie szczenię, – zgniotę was wszystkich! a nie miarkując się w gniewie, porwał za gardło najbliżej stojącego. Lecz zamiast krzyku z piersi chłopięcia, wyrwał się krzyk z gardła Hexa, do którego ręki porwany za gardło wszczepił zęby z taką zajadłością, iż zda się chciał odgryźć ją całą. Po chwili chłopiec odjął zęby, nic nie rzekłszy, – splunął tylko i patrzył błyszącemi oczyma, jak z ręki Hexa krew się polała. Inni oniemieli, lecz znać było, iż trzeba tylko lekkiego podmuchu, a wszyscy, jak ich było dziesięciu, rzucą się na znienawidzonego niemca. Ten syknął z bólu, zaklął straszliwie i wyszedł zaryglowawszy drzwi za sobą.
Chłopcom odechciało się jakoś zabawy, każdy został, gdzie stał, spoglądając na towarzyszy. – Mijały chwile, nikt nie wchodził, chłopakom sprzykrzyła się cisza. Jeden drugiego popchnął, któryś krzyknął:
– Bawmy się w Hexa.
– Dobrze, odpowiedziano gromadnie; ale kto będzie Hexem?
Nikt się nie znalazł, gwar powstał, rzucano kulkami do góry, lecz Hexem nikt być nie chciał. W końcu głód doskwierać zaczął, żaden jednak nie obwiniał współtowarzyszy.
– Ale to oni nas tu o głodzie trzymać będą! zawołał chłopiec