Ogniem i mieczem, tom drugi. Генрик Сенкевич
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ogniem i mieczem, tom drugi - Генрик Сенкевич страница 31
Aż zlitowała się nad nim Anusia Borzobohata i choć miewali między sobą sprzeczki, postanowiła go pocieszyć. W tym celu, strzygąc oczyma ku księżnie, przysuwała się nieznacznie do rycerza i wreszcie znalazła się tuż przy nim.
– Dzień dobry waćpanu – rzekła. – Dawnośmy się nie widzieli.
– Oj, panno Anno! – odrzekł melancholicznie pan Michał – siła384 wody upłynęło i w niewesołych czasach się znów widzimy – i nie wszyscy.
– Pewnie, że nie wszyscy: tylu rycerzy poległo!
Tu westchnęła Anusia, po chwili zaś mówiła dalej:
– I my nie w tej liczbie, jako dawniej, bo panna Sieniutówna za mąż poszła, a księżniczka Barbara została u pani wojewodziny wileńskiej.
– I pewnie także za mąż idzie?
– Nie, nie bardzo ona o tym myśli. A czemu się to waćpan o to dopytuje?
To rzekłszy Anusia przymrużyła czarne oczęta tak, iż tylko szpareczki pozostały, i spoglądała ukośnie spod rzęs na rycerza.
– Przez życzliwość dla familii – odparł pan Michał.
A Anusia na to:
– Oj, to i słusznie, bo też wielką pan Michał ma w księżniczce Barbarze przyjaciółkę. Nieraz pytała: gdzie to ów mój rycerz, któren na turnieju w Łubniach najwięcej głów tureckich zrzucił, za com mu nagrodę dawała? Co on porabia? Zali385 żyje jeszcze i o nas pamięta?
Pan Michał podniósł z wdzięcznością oczy na Anusię i po pierwsze, ucieszył się, po wtóre, dostrzegł, że Anusia wyładniała niepomiernie.
– Zali naprawdę księżniczka Barbara tak mówiła? – spytał.
– Jako żywo! I to jeszcze wspominała, jakeś waćpan przez fosę dla niej skakał, wtedy gdyś to w wodę wpadł.
– A gdzie teraz pani wojewodzina wileńska?
– Była z nami w Brześciu, a tydzień temu pojechała do Bielska, skąd do Warszawy przybędzie.
Pan Wołodyjowski drugi raz spojrzał na Anusię i nie mógł już wytrzymać.
– A panna Anna – rzekł – już do takowej gładkości doszła, że aż oczy bolą patrzyć.
Dziewczyna uśmiechnęła się wdzięcznie.
– Pan Michał tak jeno mówi, by mnie skaptować386.
– Chciałem swego czasu – rzekł ruszając ramionami rycerz – Bóg widzi, chciałem i nie mogłem, a teraz panu Podbipięcie życzę, by był szczęśliwy.
– A gdzie pan Podbipięta? – spytała cicho Anusia, spuszczając oczki.
– W Zamościu ze Skrzetuskim; został już namiestnikiem w chorągwi i służby pilnować musi, ale gdyby był wiedział, kogo tu ujrzy, o! jak Bóg na niebie, byłby wziął permisję i tu z nami wielkim krokiem nadążył. Wielki to jest kawaler, na wszelką łaskę zasługujący.
– A na wojnie… nie doznał jakowego szwanku?
– Widzi mi się, że waćpanna nie o to chcesz pytać, jeno o te trzy głowy, które ściąć zamierzył?
– Nie wierzę, aby on to naprawdę zamierzył.
– A jednak wierz waćpanna, bo bez tego nie będzie nic. Nieleniwie on też szuka okazji. Pod Machnówką ażeśmy jeździli oglądać miejsce, w którym śród tłumu walczył, i sam książę z nami jeździł, bo powiem waćpannie: dużo bitew widziałem, ale takich jatek, pókim żyw, nie będę widział. Kiedy się szarfą waćpanny do bitwy przepasze – strach, co dokazuje! Znajdzie on swoje trzy głowy, bądź waćpanna spokojna.
– Niechże każdy znajdzie to, czego szuka! – rzekła z westchnieniem Anusia.
Za nią westchnął pan Wołodyjowski i wzrok podniósł ku górze, gdy nagle spojrzał ze zdziwieniem w jeden kąt izby.
Z tego kąta patrzyła na niego jakaś twarz gniewna, zapalczywa, a całkiem mu nieznana, zbrojna w olbrzymi nos i wąsiska do dwóch wiech podobne, które poruszały się szybko jakby z tłumionej pasji.
Można się było przestraszyć tego nosa, tych oczu i wąsów, ale mały pan Wołodyjowski wcale nie był łatwo płochliwy, więc jako się rzekło, zdziwił się tylko i zwróciwszy się do Anusi pytał:
– Co to za jakowaś figura, ot tam w kącie, która spogląda na mnie tak, jakby mnie z kretesem połknąć chciała, i wąsiskami rusza jako właśnie stary kot przy pacierzu.
– To? – rzekła Anusia ukazując białe ząbki – to jest pan Charłamp.
– Cóż to za poganin?
– Wcale to nie poganin, jeno z chorągwi pana wojewody wileńskiego rotmistrz petyhorski387, któren nas aż do Warszawy odprowadza i tam na wojewodę ma czekać. Niech pan Michał jemu w drogę nie włazi, bo to wielki ludojad.
– Widzę ja to, widzę. Ale skoro to ludojad, przecie są tłustsi ode mnie: dlaczegóż na mnie, nie na innych zęby ostrzy?
– Bo… – rzekła Anusia i zachichotała z cicha.
– Bo co?
– Bo on się we mnie kocha i sam mi powiedział, że każdego, który by się do mnie zbliżał, w sztuki posieka, a teraz wierz mi waćpan, że się tylko przez wzgląd na obecność księstwa wstrzymuje, inaczej zaraz by poszukał okazji.
– Maszże tobie! – rzecze wesoło pan Wołodyjowski. – To tak, panno Anno? Oj! Nie darmośmy, jak widzę, śpiewywali: „Jak tatarska orda, bierzesz w jasyr corda388!” Pamiętasz waćpanna? Że też waćpanna nie możesz się ruszyć, żeby się ktoś zaraz nie zakochał!
– Takie to już moje nieszczęście! – odparła spuszczając oczki Anusia.
– Ej, faryzeusz z panny Anny! A co na to powie pan Longinus?
– Cóż ja winna, że ten pan Charłamp mię prześladuje? Ja go nie cierpię i patrzyć na niego nie chcę.
– No, no! Patrz waćpanna, aby się przez nią krew nie polała. Podbipiętę choć do rany przyłożyć, ale w rzeczach sentymentu żarty z nim niebezpieczne.
– Niech mu uszy obetnie, jeszcze będę rada.
384
385
386
387
388